"Zagłębiowskie epizody"
Wielki, imperialny, oznaczający granicę nowego terytorium i cerkiew przy torach – tak zawsze jawił się gmach dworca kolejowego w Sosnowcu. To była komora celna caratu i początek Rosji. Kiedyś, około dwudziestu lat od moich częstych w podstawówce podróży do Warszawy, kolega usłyszał na tym dworcu niedzielne zawodzenie wyśpiewującego cerkiewne hymny popa, poznanego później księdza mitrata Sergiusza Dziewiatowskiego, duszpasterza ludności prawosławnej także na Śląsku Cieszyńskim.
Jako studenci przygotowujący film na festiwal filmów etnologicznych w Bukareszcie o skupionych wokół siebie czterech nekropoliach sosnowieckich – prawosławnej, katolickiej, luterańskiej i żydowskiej, odkryliśmy wiele elementów żydowskich w ornamentyce zewnętrznej rusko- bizantyjskiej architektury cerkwi przy dworcu – w cerkiewnej fasadzie i w we wzorach kolorowych szkiełek witraży.
W podziemiach neoklasycznej budowli dworca pełnej socjalistycznych marmurów i granitów, zdewastowanych niestety upływem czasu i zębami współczesności, rozlegał się pijany śpiew i powtarzany akompaniament harmoszki.
- Dziod jak z Wołgogradu! – stwierdziliśmy zgodnie, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Na głowie owego solisty trzęsła się za to brudna, sfilcowana czapa jak kozacka czamarka, a gacie wciągnięte były oczywiście w podkasane gumofilce – czyli po naszemu w filcoki. Potem nie widziałem w całej Polsce już nigdy podobnego typa. Wtedy, w latach dziewięćdziesiątych panowały w Polsce jeszcze ostatnie zimy, a wiatr wiał siarczyście ze wschodu. Jednym słowem – „Rusy”!. Może znalazłby się gdzieś jeszcze w bocznym gabinecie jakiegoś naczelnika duch inspektora Cziczikowa, a takich u szczytu kariery i upadku kręciło się w sosnowieckiej komorze pewnie wielu.
Takie dworce faktycznie stoją pewnie od Brześcia, przez Mińsk do Wołgogradu i Władywostoku. Brak oznak komunistycznego wystroju w westybulu dworca stolicy Czerwonego Zagłębia utwierdzał jeszcze wrażenie obcowania z kanonem carskiego pierwowzoru, a człowiek w centrum kolejowego ruchu pozostawał zupełnie osamotniony z tą świadomością. No, może sprawę podzielał kolega wiceprezes Gorisz, efektywnie wciągający mnie do ogólnie niedostrzeganych bram innego świata – etnologiczne zboczenie! – taki już los samotnych badaczy archetypów w terenie.
Jako dziecko miałem kontakt z Zagłębiem tylko tranzytowo, z okien pociągu. Duże wrażenie robiły na mnie okazałe kubaturą i straszące swym stanem dworce i zakłady przemysłowe. Przyciągał kontrast wobec podbeskidzkich pejzaży i kameralnych miasteczek naszego regionu, podobnie jak w przypadku brudnego, śląskiego neogotyku. Zresztą, te uczucia przetrwały do dziś. Metafizycznie i egzystencjalnie pociągał pusty krajobraz peryferyjnych bezdroży z ukrytymi gdzieś, poznawanymi później, rozdartymi i pokrętnymi sosnami pełnymi żeromszczyzny. Uderzała mnie wówczas absurdalnie wtedy brzmiąca dla mnie nazwa miejscowości – Dąbrowa Górnicza, co wyrażało jakąś podstawową sprzeczność. Myślałem wtedy że Dąbrowa Górnicza to wielki obszar szpilkowych lasów, gdzie w jakiś ukryty sposób działają kopalnie. To wybitnie zagadkowe przedsięwzięcie produkcyjne zdawało się nosić klauzulę tajności wielkiej wagi państwowej. Jako baczny obserwator zwracałem uwagę na napis Sosnowiec Jęzor. Później dołączył Gołonóg na tabliczkach autobusów KZK GOP. Przejeżdżając przez Będzin miałem w pamięci wspomnienia ponurych historii kryminalnych z dawnego PRL-u wspominanych przez starszych. Ostatnim bastionem zwartej, burej zagłębiowskiej / nie oddzielanej wtedy oczywiście od zabudowy Górnego Śląska / masy były rozłożone przy torach Zawierciańskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego.
Wnikając później w zagłębiowską przestrzeń poprzez percepcję abstrakcyjno – hiperrealistyczną, odnajdywałem tu struktury pejzaży Rafała Malczewskiego / poznanego w zaułkach Muzeum Śląskiego/ czy Renaty Bonczar w przeciwieństwie do ekskluzywistycznych w swojej śląskości podwórek i placów Dudy Gracza i hinduistycznych przestrzeni Erwina Sówki.
Jeszcze w podstawówce sam namalowałem na dużym bristolu tryptyk śląsko – zagłębiowski z architekturą przemysłową, z mknącym elektrowozem, salą lustrzaną w Pszczynie i z wizerunkiem trzech cesarzy spotykających się w słynnym trójkącie nad Przemszą.
Koncepcja tryptyku zrodziła się oczywiście z podróży i dzięki okolicznościowej pocztówce austriackiej z piwnicznych zbiorów dziadka.
W późnych czasach licealnych albo nawet w latach wielkiej dziury z Sosnowcem łączą się dwa akcenty natury orientalnej.
Fabrykancki pałac Schoena przy ulicy Chemicznej, jak rajska wyspa osaczona zewsząd przez ponure instalacje huty Buczka, objawia się jako osiągnięcie wyzwolenia w zalewie zagłębiowskiej samsary – wyspa szczęśliwa w dziewiętnastowiecznym parku opętanym z zewnątrz wężami przemysłowych rur. Rajskie witraże świetnego westybulu muzealnego pełne nimf z krainy idei i wiecznej wiosny ściągały mnie potem jeszcze nieraz w te progi, rozpoczynając czasy, kiedy można mówić o zrównoważeniu fascynacji indyjskich… i sosnowieckich. Później bywały jeszcze spotkania z ambasadorem Malezji i zakupy opracowań koranicznych z zasobów Związku Studentów Muzułmańskich w Polsce. Niestety nawet udział w oficjalnej delegacji miejskiej za sprawą wernisażu własnej wystawy towarzyszącej innej ekspozycji w obecności ambasadora / indyjskiej pani ambasador Shashi Tripathi/ okazał się niewykorzystaną szansą w poszukiwaniu… prawdziwego szczęścia! Trzy razy miałem okazję pogrzebać we wnętrzu wiklinowego słonia z wystawy, którego zawartość miała w sobie właśnie szczęście… i trzy razy nie zamieszałem… Cała akcja z wernisażem w Muzeum w Sosnowcu rozegrała się dzięki niespodziewanej wizycie dyrektora szacownej placówki po informacji na temat moich indyjskich osobliwości / także plastycznych/ ze strony życzliwej kierowniczki muzeum skoczowskiego, pani Haliny Szotek. Dyrektor Zbigniew Studencki, nasz człowiek – cieszyniok okazał się także w późniejszych latach także popularyzatorem idei wspomnianego wcześniej trójkąta trzech cesarzy, także na Zaolziu. Przeglądając fotografie z wernisażowych rozmów pełnych toastów przy muzealnych samosach i budżetowym winie, zaprzyjaźniona pani prezes Towarzystwa Przyjaźni Polsko – Indyjskiej w Cieszynie, Anna Więzik stwierdziła – Szymek rwie panią ambasador! Jeśli to robiłem, to wówczas jeszcze zupełnie półświadomie. Potem była jeszcze wizyta w jedynej w Polsce bangladeskiej hurtowni odzieżowej „Ganges”, w takich zakamarkach strefy przemysłowej miejskiej dżungli, że nie łatwiej byłoby trafić do jakiejś manufaktury na peryferiach Dhaki. Minikrawat z bengalsko- muzułmańskim wzorkiem z „Gangesu” towarzyszył mi potem na wykładach historyka filozofii indyjskiej z Wiednia, Gerharda Oberhammera, odbywających się w salce Instytutu Orientalistyki UJ.
Prawdziwe, „dorosłe” już odkrywanie Zagłębia / z całą świadomością zagłębiowskości, o ile można o niej mówić!?/ i podejmowanie prób zagłębiania się w możliwe jego głębie / potencjalne bądź realne/ rozpoczęło się podobnie jak w przypadku Zaolzia za sprawą mistrza twórczej i dialektycznej prowokacji, kolegi Adama , pierwotnie mieszkańca również intrygującej, pozostającej gdzieś w swoim szlachetnym oddaleniu ziemi tarnogórskiej, choć z istoty wiecznego tułacza – i - poszukiwacza.
Gorish miał perfekcyjny zmysł inicjowania zobowiązującej dla najbliższych współtowarzyszy akcji. Miał wybitnie rozwiniętą inteligencję w podejmowaniu działań terenowych – jako osoba obdarzona niezrównanym darem antropologa. Oczywiście świetnie orientował się w arcyspecyficznych i relewantnych kulturowo zakamarkach swoich górnośląskich okolic a także wdrażał się twórczo w rozeznany wcześniej co nieco świat realiów cieszyńsko – zaolziańskich / jako dawny gospodarczo – koncertowy / w zakresie punk-rocka/peregrynator transgraniczny na tym odcinku i późniejszy student etnologii/. Pozostawał jednak zawsze gotowy do skoku w nieznane, do przekraczania kolejnych granic, mając za sobą już pewne rozeznanie Zagłębia i doświadczenia porównawcze w skali europejskiej. Rzecz jasna z rozległymi ramami humanistyki / przede wszystkim etnolingwistyki, etnopolitologii, psychoanalizy/ był również świetnie zaznajomiony. Przebywanie z Goryszem wówczas wprawiało w stan uczestnictwa we wciąż wzmożonej emergencji, kształtów nabierały sfery heisenbergowskich nieoznaczoności.
Jako człowiek nadbudowy, z rozwiniętym horyzontem filozoficznym, nienasyconą i wyostrzoną wyobraźnią, wrażliwością estetyczną, z otwartością umysłu ale bez doświadczenia antropologicznego przystałem ze skrywanymi obawami ale i z nieskrywana fascynacją na pomysły kolegi, ukierunkowując dyskrecjonalnie jego wielki potencjał, często zanarchizowany i nawet destrukcyjny na tory nowej teleologii. Oczywiście działo się to w duchu spontanicznej przygody, czasem z pogranicza awantury, czasem kontemplacji, kiedy parametry czasu i przestrzeni podczas osiągania badawczych, twórczych, egzystencjalnych i pragmatycznych celów zarazem przy udziale priorytetowego katalizatora piwnego, a na Zagłębiu, zgodnie z polskim kanonem narodowym za pomocą śledzika z czystą. Nigdy nie dorównałem w mistrzostwie tych konkurencji, pozostawałem jednak częstym współuczestnikiem takich form aktywności. On potrafił przesiadywać poza czasem godzinami w jakiejś upatrzonej knajpie, w konsumpcyjno – stacjonarnym uśpieniu, pozostawał jak przyczajony kudłaty tygrys gotowy do niespodziewanego skoku i przebudzenia.
W Sosnowcu Gorish ocierał się o jakieś interesy u kumpli w lombardzie, miał plany zakładania jakiejś prywatnej wyższej szkoły nauk humanistycznych, pewne interesy łączyły go z kolegą z ochrony, w końcu z Sosnowca pochodzi jego partnerka życiowa i towarzyszka późniejszej odysei. W czasach studenckich doszły do tego nasze wspólne cele kulturalne, rozrywkowe i krajoznawcze.
To były czasy oddziaływania modnych i tajemniczych w swojej nieokreśloności i wieloznaczności wpływów myśli określanych ogólnym mianem postmodernistyczności. Zagłębie jako horyzont i ucieleśnienie kwestii postmodernistycznej! – ta idea ukształtowała się w sposób naturalny jako owoc naszych działań i poszukiwań, bo przecież nic nie oddaje lepiej świadomości człowieka ponowoczesnego w paradoksie istoty swojej bezistotowości. Zagłębiowska inicjatywa Gorisza wzorcowo wypełniła mój organon kategorii czystego rozumu.
Postmodernistyczna konkluzja z egzemplifikacją zagłębiowską doczekała się w owych dniach jeszcze jednego, kapitalnego nośnika w postaci znanej mi dobrze wcześniej żeńskiej strony mocy spod stoku naszego gronia rzuconej pod ostrze sosnowieckiej „Żylety” / mojej recenzentki i translatorki numer jeden!/, wydawało się brutalnie przeniesionej teraz na łono tej jałowej, a jednak wydającej plon stokrotny ziemi, nawet w randze asystentki samego Jacquesa Derridy, o czym będzie jeszcze mowa.
Zagłębie jako desygnat jakości z pogranicza bytu i niebytu, wydawałoby się wieczny i kompleksowy symulakr czasu i przestrzeni, kraina powołana do życia jako projekt nowoczesności / częściowo także tylko jako jej niespełniona wizja/ a egzystująca w swojej szkieletowej tożsamości już jako post – czyli z dziedzictwem przeszłym do historii / z zamkniętymi już rozdziałami futurystycznych wizji Żeromskiego i schedą po Gierku/, obszar z trudem poszukujący tożsamości, raczej w opozycji do wybitnie rozwiniętych pod tym względem sąsiadów z każdej strony, wreszcie jako obszar tak amorficzny ale przecież nie pozbawiony jakichś cech stał się naturalną mekką dla naszych postmodernistycznych eksploracji.
Ciekawość kreowania nowych jakości z hłaskowską dominantą zwyczajności i prozy w podróży do nikąd podniecała jako wyraz młodzieńczej przekory a nawet buntu wobec zastanych kanonów otoczenia. Podobne uczucia rodziły się czasem podczas oczekiwań na rozległej płycie katowickiego dworca, kiedy w uszach podróżnych rozlegały się wielokrotnie i do znudzenia komunikaty o kursach do Wolbromia i Sędziszowa – czyli donikąd / w mojej percepcji/. Ciekawe czy słychać je jeszcze po kilkunastu latach nieobecności na tym imponującym dworcu zamienionym teraz ponoć w dostawkę do galerii handlowej ?
W owych czasach poprzedzających obecną tak zwaną rewolucję neokonserwatywną postmodernistyczne alternatywy nie stroniły często od lewicujących barw. Oczywiście idea „Czerwonego Zagłębia” nam, jako zwolennikom nowych prądów lewicowych, była bliska, ale jako wpisana właśnie w post- perspektywę, jako inspiracja ale bardziej jako folklor przeszłości, co znalazło swoje terenowe konsekwencje. Pewnego razu zupełnie nieoczekiwanie trafiliśmy nawet na wykład byłego premiera, Rakowskiego w jakimś sosnowieckim klubie w towarzystwie siedemdziesięcio i osiemdziesięciolatków. Prawdopodobnie wielu słuchaczy wywodziło się z kręgu prężnego w tych stronach Związku Komunistów Polskich. Chęć wzniecania ponowoczesnej prowokacji współbrzmiała gdzieś z echami adornowskiej dialektyki negatywnej.
/ Dziś Gorisz uległ neokonserwatywnej fali, ale wówczas jego anarchio-rewolucyjny zmysł mieszał się z racjonalnym wspieraniem racjonalnych z gruntu, moim zdaniem sił lewicy, jakkolwiek nie patrząc na formy polskiej transformacji – również z dystansu dziejowego./
Charakter Zagłębia i charakter naszych na nim obecności nie pozwala pisać o tych sprawach inaczej, jak tylko o różnorodnej, często wydarzającej się ,ale jednostkowo krótkotrwałej masie epizodów – luźno rozrzuconych fenomenów nietworzących zwartej struktury – w niezatartej niczym fragmentaryczności – zgodnie z postmodernistycznym podejściem Rolanda Barthesa.
Zgodnie z tym podróże do Zagłębia miały więc charakter raczej nie przemierzania jednej, zwartej przestrzeni, a raczej matematycznego przemieszczania się od punktu A do punktu B – zawsze jednak dotyczyły wolnych elektronów!
Czym innym były cerkwie, cmentarze i pałace Sosnowca, czym innym klasyczny w swej bryłowatości piastowsko – „gierkowski” / znów postmodernizm masy substancjalnej! A jednocześnie jedyna reduta ponad półtorawiekowej historii/ zamek w Będzinie i jego szare, wąskie żydowskie uliczki, podwórka i kamienice, czym innym socrealistyczne pomniki i pałace Dąbrowy.
Mijając zagłębiowskie ośrodki skupiania w kanonicznym kierunku na północ – oczywiście na Warszawę krajobraz zawsze się rozrzedzał, pustacie kulturowe przeistaczały się materialnie w puściejące równiny i piaski poprzedzane z rzadka jakimiś wyspami niewielkich skałek jurajskich, by poprzez monotonię jałowych sosen antycypować już chopinowskie elegie mazowieckich alei wierzbowych.
- Prezesie, pamiętaj, Zagłębioki to już jak warszawioki, i mają z Warszawą wspólne interesy – podkreślał Gorisz.
Mijały efemerydy żeromszczyzny, pod siedzeniem realnie trzymały się tylko szyny gierkowskiej magistrali. My, cieszyńskie „cysaroki” i dziedzice Donnersmarków zmierzaliśmy do serca czystej narodowej substancji, brnąc przez pola kongresówki – ze swoich solidnych euro-śląsko – germańskich siedlisk przez ziemię wyzutą z wszelkich carskich śladów ku wydmom i mirażom narodowych utopii. W sumie nic w tej marszrucie nie było nadzwyczajnego – sama oczywistość z lekcji geografii Polski, a jednak młodzi śląscy etnolodzy z nowo przebudzoną europejską i regionalną świadomością wkraczali w takie sfery rozważań na nowych terytoriach osobistej eksploracji, zwłaszcza wykończając budżet przez alkoholową ofertę Warsa .
Przemierzanie Zagłębia, zwłaszcza dzięki sieci autobusowej KZK GOP, nie tylko w kierunku północnym, ale również ku egzotycznym zagłębiowskim kresom miało w sobie wiele z ruchu pustynnej karawany. Po wyzwoleniu się z industrialnej masy miast i bylejakości krajobrazu nastał w końcu czas na oazy i koraniczne objawienia przyrodniczych fenomenów – skałek pod Sławkowem i Olkuszem, choć u kresu Dąbrowy nie zdołaliśmy podjąć trudu wejścia na Pustynię Błędowską.
Odnalezieni ze zagłębiowskiego zabłąkania na wspomnianych staropolskich rubieżach, przyzwyczajeni do Tyskiego, Brackiego i marek czeskich odkryliśmy wśród skał po raz pierwszy puszki z browarów Sierpc i Łomża, nieobecne wtedy na naszym śląskim rynku. To była odrobina szlacheckiej fantazji! Wówczas podnosząc do ust zieloną Łomżę straciłem kontrolę nad pierwszą, obszerną jeszcze gabarytowo komórą, która potoczyła się po wapiennej ścianie. – O …ku..- moja Nokia! – zakląłem zupełnie mimowolnie w towarzystwie jakiejś zakochanej pary, rujnując wbrew własnym intencjom i obyczajom rujnując z takim trudem uzyskany spokój romantycznego krajobrazu.
- Prezesie, zachowałeś się jak pokazowy, komercyjny pajoc – podsumował słusznie Gorisz.
Nasza zagłębiowska włóczęga jak kosmiczny żart wyłaniała z pustki swój jedyny realizm iluzji i kreacji – jak przewrotną fatamorganę, by rozniecać barwy estetyki pragnień – jako wolę i przedstawienie . To umysł utwierdza w blasku wiecznego trwania to wszystko, co pojawia się i znika między ustami a brzegiem pucharu, jak mówiło się zwłaszcza w tych okolicach.
Jeśli wiedzieliśmy, czego chcieliśmy szukać na Zagłębiu to były to chimery z pogranicza bytu i niebytu / czyli dwojakie formy – wyobrażenia tego co już nieobecne i nieznane w swoich kształtach oraz formy nigdy nieistniejące poza naszymi wyobrażeniami – te tworzone na styku zastanego bytu i wyobrażenia i te powoływane w wyobraźni dla nich samych – wszystkie w łonie wizjonerskiej kompensaty/ – szukaliśmy więc śladów obecności tego, co autentycznie rosyjskie z czasów carskich / nieobecnych bądź zaginionych w czarnym mroku historii, którego konsystencje podjęliśmy się badać/ i dziewcząt… znanych nam z Cieszyna. Bądź nie mogliśmy dotrzeć do rzuconej tu przez los wbrew własnemu niesmakowi towarzyszce i intelektualnej muzie / wspomnianej wcześniej pani filolog i tancerki akademickiego zespołu folklorystycznego „Katowice”/, bądź znajdowaliśmy pod istebniańskim groniem inną – modelową góralkę o ciemnej wołoskiej karnacji, która stroniła od swojego zagłębiowskiego zakorzenienia – o ile można mówić o takim fenomenie./ Dla obu koleżanek nazywanie ich Zagłębiankami stanowiło rodzaj najgorszej obelgi / półżartem – pół serio jak cała ta zagłębiowska gra/ – obie są akurat wręcz symbolem zażartego przywiązania do tradycji śląskich i cieszyńskich./ Oczywiście nas podniecało to, kiedy nasze Cieszynianki – „Zagłębianki” krzywiły kwaśno i zalotnie swoje śliczne buzie wobec stosowanych przez nas epitetów. Nie weszliśmy za to w bliższy kontakt z bardziej topograficznie substancjalnymi Zagłębiankami, choć stały się one w swojej anonimowej masie en bloc krynicą wielu inspiracji i wizji – oczywiście dane nie wprost, ale w pełni zmysłowego bogactwa nadpercepcji. Zagłębiowskie kobiety w mojej głowie uobecniły się bardziej dobitnie poprzez swoje zaskakujące i płomienne reprezentacje.
Spośród zjawisk denotowanych w ramach zagłębiowskiej fenomenologii w zakresie naszych poszukiwań, jako te, o mniejszym poziomie chimeryczności / w przeciwieństwie do artefaktów postcarskich i kobiet w realnych relacjach/ w sferze zainteresowań pojawiły się jeszcze jak epizodyczne lotosy na bagnach pałace fabrykanckie i jeden szlachecki w Będzinie.
Te prawdziwe perły arystokracji i burżuazji, ale przede wszystkim piękna i stylu w ponurym krajobrazie czerwonej republiki, jak to bywa w ogóle w przypadku zabytków w Polsce, a szczególnie pochodzących od wrogiego wcześniej elementu klasowego i narodowego, również miały byt bardzo niepewny – znikały zupełnie w rozsypce, waliły się w agonii, bądź pozostawały niedostępnymi mirażami w trakcie procesu restauracji. Zygmunt Woźniczka, redaktor opracowania o tożsamości Zagłębia i sąsiadów – dalszych i bliższych /, w której to pracy mam także swój skromny współudział w zakresie współautorstwa wątku cieszyńskiego/ , pisze o Sosnowcu, jako mieście kilkunastu pałaców – zasadniczo poddanych zagładzie czasu.
Na przykład zauważony kiedyś przeze mnie przypadkowo w jakimś programie telewizyjnym pałac Dietla – wtedy jeszcze jako siedzibę szkoły muzycznej. Będąc pod wrażeniem pełnych puttów plafonów / nomen omen dzieci o nieco chińskich twarzyczkach/ i wspaniałych wnętrz, dotarłem kiedyś na Żeromskiego / goniąc za duchami przeszłości na Pogoń/, zwracając też uwagę na dziwny barokowo- ceglany budyneczek z wieżyczką stojący pośród kupy fabrycznego złomu i kurzu z odkuwanych właśnie tynków. Zarówno z telewizji jak i z autopsji zapamiętałem zielony dach pałacu, wyróżniający się wśród brudnych barw swoją chyba naturalną zielenią tlenku miedzi. Był to obraz intrygujący i rozpaczliwy jednocześnie. I tak najpiękniejszy pałac Sosnowca pozostał dla mnie z racji swego zamknięcia kolejną chimerą – bytem obecnym tylko z relacji i spotęgowanym mocą wyobraźni. Okazało się, że surrealistyczna budowla na dziedzińcu to niezwykle ciekawa kaplica luterańska, do której uczęszcza prawdopodobnie moja ciocia z Sosnowca, której też jeszcze nie odwiedziłem, mama szczególnie utalentowanego animatora z łódzkiej szkoły filmowej. Sam pałac w swoim neobaroku stawał przed oczami jak preludium łódzkich ulic pełnych takich właśnie rezydencji. Henryk Dietl obdarzony germańską mocą Zygfryda przebijającego serce Fafnira spoglądał z wykusza swojego gabinetu na fabryczną dyrekcję i na kościół, tuż za przemysłowym torem wewnętrznego dojazdu – sacrum – barok i maszyneria w jednym!
Dopiero niedawno dowiedziałem się o najpiękniejszej w Polsce łazience – barokowej i pełnej morskich bóstw antycznych oraz rybek w której rozegrała się słynna scena filmowa z niezrównaną Barbarą Brylską w kąpielowej pianie w obecności jej powieściowego kochanka, hrabiego Wenzla. Późna PRL-owska kinematografia, tworząc dzieło na motywach Rodziewiczówny / powieści słusznej ideologicznie i narodowo/, wykreowała obrazy pełne prawdziwego piękna wysmakowanej erotyki, nieobecne już w dobie masowej komercjalizacji i przeeksploatowania tej sfery.
Dla wtajemniczonych i niestrudzonych poszukiwaczy śladów carskości u Dietla w mansardowym dachu charakterystyczne iglice oddają ponoć ducha petersburskiego. Na tarasie łączącym dwa skrzydła tarasu, na jednym z trzech kartuszy widniał dwugłowy carski orzeł / dziś zdewastowany/. Do tego miejsca, obecnie po renowacji chciałbym jeszcze powrócić.
Do Schoena, czyli do muzeum wpadałem wielokrotnie – złożyć wyrazy uznania ambasadorowi Malezji za całokształt kierownictwa państwowego premiera Mahatira bin Mohammeda / za realizację jego wizji zrównoważonego rozwoju i pokojowego współistnienia kultur/,przy półmiskach z samosa, suchymi parathami i gulab dżamanami określonymi wówczas przez dyrektora Studenckiego jako specialitete a ‘la Muzeum, popijając kokosówkę i słuchając kirtanu miejscowej grupy Hare Kryszna / przyjmowanych tu, o dziwo jako zespół muzyczny – przez dyrektora i pewnego księdza kombatanta/ w białym indyjskim dhoti, w którym jechałem w pociągu ze Skoczowa przez Katowice, urywając się wtedy z zajęć / ambasador zapytał wówczas– Are you Muslim?/, innym razem na wystawę grafik Durera z serii Apokalipsy. Właśnie maksymalne i perfekcyjne skupienie doniosłej akcji na tak małych formatach osiągnęło swój efekt u odbiorcy, wstrząsający i urzekający podobnie jak bardziej karykaturalna linia miniatur grafiki apokaliptycznej Lebensteina, wystawionych kiedyś w bielskiej BWA. Oglądanie Durera połączyliśmy wtedy z innym, starszym kolegą z wizytą u wdowy po pewnym znanym na Śląsku i Zagłębiu wielkim rusycyście.
W powiatowo – prowincjonalnym Będzinie, gdzie na górnym, „gierkowskim zamku” / infantylizm kształtów jego rekonstrukcji jest znany krytycznym historykom/ oglądaliśmy z Goriszem fotogramy z załogą dawnego kozackiego garnizonu oczarowały mnie wnętrza dolnego pałacu Mieroszewskich – rokokowo-klasycystycznego, pełnego motywów rzymsko – sarmackich ze szczególnie utrwalającym się w pamięci brązowym posagiem pewnego nagiego pana odbijającego się w układzie prostokątnych luster wejściowej komnaty. Wyciszająca, kontemplacyjna atmosfera w pałacu / Muzeum Zagłębia jakby wbrew Zagłębiu/ udzielała się tam dzięki malarskiej i graficznej kolekcji dzieł Piotra Cyglera.
Przy okazji wypadów do Będzina Gorisz dyskutował z profesorem Joachimem Liszką z katowickiego WNS-u o swoich fascynacjach osobą Jean a Marie Lustigera – kardynała – metropolity Paryża, będzińskiego Żyda z pochodzenia.
- He, tuż to przecież Lustiger – tłumaczył Liszka, odsłaniając pierwotne brzmienie nazwiska purpurata.
Będzin ze swoją atmosferą autentycznej i konkretnej historyczności zdawał się nie pasować do ogólnozagłębiowskich kanonów.
Działo się to w czasach, kiedy generalnie Gorisz prowadził mnie, spokojnego i kulturalnego, wrażliwego i nieśmiałego, szczupłego chłopaka, gładkiego przyczesanego i w inteligenckich marynareczkach z lat osiemdziesiątych do barów, a ja prowadziłem tego brodatego Czegewarę w sfilcowanych swetrach i starszych skórach do pałaców i muzeów – niby jak barbarzyńcę do ogrodu, ale tak naprawdę obydwoje konsensualnie obieraliśmy zawsze zgodnie oba wektory.
Już w tym okresie Gorisz przechodził metamorfozę, przechodząc ze stylu „anarchio – nonszalanckiego” do bardzo zredukowanej „poły” i starannie podgolonej brudki, ewoluując w kierunku stylu bardziej „intelektualno – portowego” z elementami procedury / marynareczka, skórzane teczki, czasem wełniane golfy/. Przedzierzgnął się bardziej w funkcjonariusza służb specjalnych lub w rewolucjonistę instytucjonalnego na modłę Mahmuda Ahmedineżada.
Wybuchowa atmosfera Zagłębia owocowała jednak także krótkotrwałymi odchyleniami od zasadniczej linii. Przez krótki czas kolega przerzucił się na wyłączną dietę napojową z soków wysokowitaminizowanych a ja przybrałem styl neo-raperski, jadąc do Sosnowca w starszej, nieco wytartej skórze, w gaciach przytarganych modnie pod kolanem, w jakimś kolorowym t-shercie i w bejsbolówce z targu. Tak widziała mnie kiedyś koleżanka z roku w wagonie przed Sosnowcem Głównym. Przyznałem wówczas, że wracam / z wyimaginowanej oczywiście / imprezy raperskiej, co potwierdziło wizerunkowo kreowany mit. Towarzyszyłem też raz z kolegą pewnej sosnowieckiej parze znajomych z dzieckiem na autogiełdzie na Rozdzieniu w Katowicach, rapując skróty z wykładów Oberhammera na przygiełdowym placu zabaw.
Kulminacją tego okresu była słynna scena autentycznego nocnego wystrzału z krótkiej broni w sosnowieckim mieszkaniu pewnego kolegi ochroniarza / ps. operacyjny „Patologiczny” –od widocznego, aczkolwiek nie faktycznego braku zainteresowania zapłakaną małą córeczką/. Nie mogę jednak tej zapewne czechowowskiej w duchu akcji zrelacjonować ze względu na fakt pozostawania w stanie głębokiego uśpienia, nie wiem więc czy czyn Gorisza pozostał dokonany pod wpływem soku czy też alkoholu, ale na pewno był wyrazem nieposkromionej inwencji / choć nie wiadomo, w jakim stanie świadomości/. Na temat zdarzenia obszerne zeznania odpowiednim organom może złożyć jedynie tylko raz / właśnie wtedy/ obecna w naszym towarzystwie na Zagłębiu koleżanka Maryjka –muza filologii spod Jaworowego. Od tej pory nabrała chyba tak wielkiej odwagi, iż mogła zrzucić z siebie czar pewnego prominentnego guru postmodernizmu na wysokim stanowisku, który został przez nas zdekonstruowany jako posłuszny pionek systemowego układu, nie zasługujący na kurtuazyjną bombonierkę od zarządu / dla wtajemniczonych patrz „Operacja Pachoł”/.
Widać nie dane mi było osiągnąć materiał z akcji bezpośredniej, ale trzymać się bardziej materii chimer.
Spośród celów zagłębiowskich najbardziej realną w formie masę stanowiły rozdzierające swą ambiwalencją obiekty socrealizmu – chociaż ich chimeryczność niewątpliwie rozlewała się w treści, a i niedaleki, przyszły byt stawał się lub staje się obecnie albo w przyszłości zagrożony przez zniekształcenie i unicestwienie – czyli w przejście do świata chimer wyobraźni przyszłych pokoleń.
Można chyba rzec, iż Zagłębie pozostawało do tej pory największym w kraju zagłębiem architektury socrealistycznej rozsianej na szerszym obszarze, choć ustępującym w tym względzie warszawskiemu PKiN-owi i Nowej Hucie. O dziwo, znalazłem się także którejś nocy na osiedlu klasycznie stalinowskich, solidnych bloków w Tychach.
We wspomnianej materii wyobraźnia przenosiła mnie do gmachów i ulic Zagłębia Donieckiego i Charkowa / z którym nasze było przecież za czasów carskich powiązane więzami ekonomicznymi – być może dzieje się tak i dziś, nawet dzięki europejskim interesom donieckich oligarchów/ z całym ich rozmachem. Niedawno poznałem na ulicy w czarnogórskim Cetinje dwie młodziutkie Rosjanki albo rosyjskojęzyczne Ukrainki z Charkowa / w formie realnego batmanowskiego „Gotham City” z iście amerykańskim stylem – pomyślałem oczywiście o ewentualnej wizycie, ale czasy tam niespokojne… a komunikacja elektroniczna z dziewczynami też coś zaszwankowała. Uważam że, Zagłębiacy, a zwłaszcza Dąbrowszczacy powinni doczekać się epopei na kształt fikcyjnego „Woroszyłowgradu” Serhija Żadana, choć nie podzielam wszystkich zapatrywań autora.
Od piętnastu lat nie śledziłem losów tych kamiennych świadków przeszłości i kolejnych fali tak zwanych dekomunizacji przestrzeni zurbanizowanej, niezależnie jednak od ewentualnie zajmowanego w gorących polemikach stanowiska z punktu widzenia antropologa kultury trudno wyobrazić sobie tożsamość zagłębiowską bez wspomnianych obiektów.
Oczywiście jako esteta z zamiłowaniem do historii sztuki subiektywnie stawiam na pierwszym miejscu dobro zachowania formy artystycznej, a nawet historycznego świadectwa, traktując omawiane twory z obecnej i indywidualnej perspektywy nawet w kategoriach surrealizmu i folkloru. Myślę że, i Gorisz patrzył na to podobnie, stwierdzając zawsze, iż lubi pomniki. Oczywiście jestem świadom granic takich postaw, jako człowiek i obywatel – wobec moralności, a nawet prawa. Jednak ze względu na te, pełne ścisłości kryteria, chciałbym przypomnieć, że tradycja Czerwonego Zagłębia sięga czasów rewolucji 1905, kiedy hasła walki o sprawiedliwość klasową łączyły się w postulatami narodowowyzwoleńczymi, co nie miało żadnego związku z późniejszym bolszewizmem, stalinizmem i PRL-em, choć w jego czasach zrywy te czczono, często fałszywie do nich nawiązując. Oczywiście, biorąc pod uwagę złożoność historyczną i różnorodność nurtów lewicowych skrótowo określanych mianem komunizmu, nie można w świetle ustaleń prawnych / o zakazie propagowania ideologii totalitarnej/ łatwo zrównywać takich zawartości ideowych z faszyzmem / właściwie nazizmem/, choć granica między totalitarnymi i nietotalitarnymi cechami form przedstawień jest często szalenie trudna do ustalenia. W przypadku Zagłębia w ogniu polemicznego sporu uzewnętrznia się jeszcze ostra polaryzacja społeczności lokalnych, dla których często symbolika pomników z czasów PRL-u jest elementem ważnego kodu kulturowego tożsamości lokalnej / regionalnej/, jak na przykład w Donbasie.
Wymownym przykładem jest słynna obrona obywatelska Pomnika Bohaterów Czerwonych Sztandarów w Dąbrowie Górniczej przed wyburzeniem decyzją władz miejskich w 2006 roku. Jednocześnie nadanie pomnikowi treści związanych z Jimmy’im Hendrixem i Kurtem Cobainem i jego koloryzacja a następnie decyzja rady miejskiej o przytwierdzeniu do cokołu monumentu nowej tablicy pamiątkowej wskazuje na nowy, postmodernistyczny charakter społecznego funkcjonowania tego obiektu.
Od strony plastycznej intryguje mnie, jak prezentuje się postać „Dziewczyny w tiulu” z czasów gierkowskich w katowickim Parku Kultury, tego samego autora, Augusta Dyrdy, ucznia wielkiego Dunikowskiego, który świetnie godził rozmach i ciężar „wielkiej płyty” z intymną tematyką kobiecości – macierzyństwa i erotyzmu. Frapująca jest zwłaszcza materia owego tiulu, nieosiągalna w internetowych zasobach fotograficznych / choć ponoć w sieci jest wszystko!/.
Przebywając w takiej enklawie socrealizmu jak w Zagłębiu człowiekowi wydaje się, że staje wobec istotnie specyficznego problemu wypracowania odpowiednich postaw wobec symboliki kontrowersyjnej przeszłości, jednak podobne problemy można przecież znaleźć w wielu zakątkach Europy. W Czechach, na Słowacji, na Bałkanach, jak i na berlińskim Alexanderplatz podobne przedstawienia stały się oczywistym elementem krajobrazowym, nie budząc większych emocji, a raczej sympatię i szacunek. Można by zadać pytanie co zrobić na przykład z rzymskim Pałacem Kongresów – klasycznym przykładem włoskiego futuryzmu – programowej estetyki epoki faszyzmu Mussoliniego. Nie zapominajmy, że w naszych czasach / przynależności do Unii Europejskiej/ powstają pomniki żołnierzy SS w państwach nadbałtyckich, odradza się tradycja czci honwedów Hortyego na Węgrzech.. Kolega Gorisz, jako doświadczony iberysta, przywołałby pewnie przykłady rzeźby i architektury hiszpańskiej z epoki Franco albo portugalskiej z czasów Salazara. Co robić wreszcie z pomnikami gloryfikującymi dziedzictwo kolonializmu w krajach europejskich i w byłych koloniach? W każdym razie specyfiki nie są zjawiskami odosobnionymi w skali występowania.
Okazuje się, że każda epoka, każda ideologia i system społeczny nie są wolne od kontrowersji natury społeczno – moralnej, a historia jest sumą błędów, jak stwierdza Bertrand Russel. Poważny pasjonat historii nie jest wolny od presji tych uwag. Na szczęście i niestety nie dotknie nas naiwnie / choć przekonująco/ zapowiadany przez Fukuyamę stateczny koniec historii, szczególnie w naszym ciekawym i ponurym kraju po dwudziestu latach od opisywanych „wydarzeń zagłębiowskich”, kiedy nic już nie może wydawać się oczywiste, a żyliśmy już fukuyamowskim poczuciem posthistorycznego ustabilizowania. Może jednak uda się obronić jakieś podstawy przesłanek z ich przesłaniem spokoju i ładu? – już bez postmodernistycznych w istocie złudzeń.
Można również zadać pytanie, czy na przykład pałace sosnowieckich fabrykantów uznać przede wszystkim za dzieła architektury, czy też za symbole wyzysku i nierówności społecznej oraz obcej dominacji narodowej, pytając czy rozwój kapitalizmu oznacza przede wszystkim postęp, czy opresyjne zniewolenie ludzkości. Są to pytania sumienia, od których nie uwalnia nawet ekstaza estetycznej autonomii /, bez której również człowiek nie mógłby realizować swojej aksjologicznej wolności. W pewnym sensie dotyczy to też miłośników historii – jako domeny muzy Klio/. Oczywiście żadna sztuka nie pozostaje bez społecznego kontekstu, a jej wytwory podlegają ocenom w kontekście przyjętej w kanonie estetycznym programowości / także w szerszym sensie spełniania pewnych funkcji społecznych/, choć nie musi to być czynnikiem determinującym. Zwrócić tu trzeba uwagę na cechy atrybutywne i akcydentalne w programowości form estetycznych a także na intencjonalną bezprogramowość społeczną form innych.
Uważam, że wobec tak beznadziejnych, a jednak inspirujących dylematów, trzeba w miarę możliwości oceniać fakty, ludzkie czyny i sferę funkcjonowania symboli nie ulegając generalizacjom, uwzględniając wszelką możliwą autonomię sfer, nie zapominając jednak kontekstów rzeczy… i przede wszystkim unikać ekstremistycznego radykalizmu w miarach potępienia i tolerancji jednocześnie. W takich przypadkach pozostaje pytanie, co rozliczać – utopię czy fakty i co jest zdolne do poddania się rozliczeniom, jeśli w ogóle jest. Esteta patrzy przed wszystkim na piękno formy detalu. Oczywiście na przeciwnej szali / pozytywnych argumentów wobec surowej świadomości krytycznej/trzeba położyć autentyczne / jeśli takie występują – a kto odróżni w pełni szczerość przekonań i żarliwa wiarę od propagandy/ pozytywne przesłanki ideowe – jednym słowem realizmu rozpalonego ideą i uwzględnić indywidualną intencjonalność twórcy, indywidualną świadomość ideowego kontekstu. Wnioski powyższe nie dotyczą wyłącznie sfery estetycznej, ale całokształtu form kultury.
Będąc na krótko pierwszy raz z Goriszem w Dąbrowie / i w ogóle w tym mieście/ wpadliśmy co prawda na chwilę do Pałacu Kultury Zagłębia – czyli do centralnej świątyni socrealizmu w czystej, w najbardziej nam dostępnej stalinowskiej postaci, ale duma wczesnej władzy i awansu dąbrowszczaków nie skupiła wiele naszego czasu. Więcej uwagi poświęciliśmy wtedy pewnemu, mrocznemu neogotyckiemu kościołowi po wizycie w jakimś antykwariacie. Bardzo strzelista budowla, prawie czarna, choć sięgała w swoich początkach pewnie dwudziestego wieku wydawała się tysiącletnią, choć jej ponurą archaiczność rozświetlały wewnątrz chyba freski Mechoffera. Ta świątynia górowała nad miastem, nic nie przejmując się legendą jednej ze stolic Czerwonego Zagłębia. Kościół wydawał się górować nad miastem, chociaż w narożnym oddaleniu ewidentnie wyznaczaj kres, jakby dalej były już tylko piaski Pustyni Błędowskiej. Zresztą planowaliśmy chyba wypad na pustynię z Dąbrowy właśnie, z czego jednak zrezygnowaliśmy w rezultacie rozterek logistycznych. Prawdopodobnie w okolicy kościoła odwiedziliśmy jakiś antykwariat, nie znajdując jednak nic ciekawego.
Po latach podobny obrazek zastanie mnie w Mińsku. W modelowej stolicy socrealizmu, na rogu jednego z czołowych placów ateistycznego imperium, tuż za najpotężniejszym w mieście gmachem parlamentu z Leninem przed głównym wejściem przycupnął polski gotycki kościół z początku zeszłego stulecia. Dziś nawet święty Jerzy dobija tam smoka sił ciemności.
Tym razem towarzystwo wiceprezesa nie towarzyszyło gruntowniejszemu rozpoznaniu terenu. Epizody z tym związane pojawiły się już w innej epoce życiowej i w innym towarzystwie. Przypadły na to dwa dni oddzielone paroma latami – każdy w zupełnie odmiennej narracji egzystencjalnej / choć z pewnymi cechami wspólnymi/.
Jako epizodycznie i w wyniku kuriozalnej, zastępczej prowizorki zatrudniony, z paromiesięcznym własnym dorobkiem zawodowym / na umowie o pracę/ stałem się ekspertem od rynku pracy właśnie na rok i jako taki podczas jednej z delegacji trafiłem na jakąś konferencję branży / o znienawidzonym brzmieniu dla wrażliwego humanisty/ HR do którejś ze szkół biznesu, marketingu czy zarządzania w Dąbrowie właśnie.
Jako świeży pracownik na nowej drodze życia / improwizacji/- chłonny na nowe doświadczenia słuchałem dość uważnie wywodów prowadzących, jednak, jak to zwykle bywa, po pewnym czasie większą uwagę skupiły kształty i formy garderoby koleżanek z nowego resortu. Najważniejsze jednak było to, by znaleźć się w Dąbrowie, co potrafiłem merytorycznie uzasadnić w pracy.
Porzucając godziny kapitalistycznej nowomowy i koleżanki z HR-u osiągnąłem pełnię satysfakcji dnia w samotności. W drodze powrotnej do domu…kiedy, nie mogąc odnaleźć żadnego rozkładu jazdy na pustym peronie / kiedy pociąg wciąż się spóźniał bez żadnych ogłoszeń/, chcąc uzyskać informacji o odjazdach drogą supersłużbową… wszedłem mimowolnie po wielu schodkach do … jakiejś nastawni kolejowej, która po otwarciu drzwi okazała się zupełnie pusta… w stanie pamiętającym chyba czasy Żeromskiego. Właśnie te parę sekund obecności na kolejowej platformie, oczywiście skracane strachem przed ewentualną konsekwencją porządkową kolejarzy bądź funkcjonariuszy SOK / choć był to peron martwych dusz/, ten panoramiczny ogląd dawały poczucie prawdziwej natury kraju z całą jego masą upadłości – obraz tak odmienny od wysłuchanych jeszcze przed chwilą narracji o sukcesie, biznesie i karierze. Urzeczony widnokręgiem z wysoka od razu powróciłem do dziecięcych obrazów rozpaczliwie monstrualnych, intrygujących w swojej destrukcji polskich dworców, z całą ich swojską odrazą i obecną transformacyjną agonią, zbliżonych do egzotyki trzeciego świata tylko bez gwaru, a z ciszą krajobrazu – dewastacji tej uprzemysłowionej ziemi i odradzającej się zieleni w pejzażu kolejowych urządzeń- egzystencjalnie prozaicznym i pociągającym. Pomyślałem, że właśnie tej budce mógłbym pisać jak Reymont.
Kiedy po zejściu z platformy zaczęły się refleksje o marności wszystkiego, Gorisz wybierał się już na inne dworce i do portów – do Edynburga i na Hawaje.
Następnym razem pojawiłem się w Dąbrowie już nie jako młody ekspert od HR, ale jako bezrobotny, ale w białej koszuli i ze skórzaną teczką / produkcji czechosłowackiej z czasów późnego Gustawa Husaka/ - gotów /choć z wielkim dystansem/… do podjęcia współpracy gospodarczej z pewną siecią ogólnopolskiego kolportażu, jako podwykonawca w kiosku w znajomej Biedronce.
Nigdy nie miałem złudzeń co do ogłoszeń prasowych w sprawie pracy, ale od tej pory z reguły zacząłem traktować je jako podejrzane. Oczywiście interes z salonikiem prasowym nie wypalił a rozmowy w firmie mnożyły jeszcze wątpliwości, pomyślałem jednak, że można podjąć się tego ryzykownego wyjazdu aby znów znaleźć się w Dąbrowie, tym razem przez Bielsko - Białą. Jak zwykle sprawy realne padły, a pozostały impresje. Wobec powyższego, pomimo bycia fanem Zagłębia nieoczekiwanie naszła mnie – tak to jest jak człowiek wdaje się u siebie w niejasne sprawy z jakimiś cwaniakami z Polski / odezwał się przebudzony resentyment Ślązaka/. Tym razem towarzyszył mi jako wsparcie starszy kolega, osobliwa postać struta życiem, ale świetnie zorientowana w geografii Europy z pewnymi sentymentami do dawnego systemu, choć z pewnych, trudnych dla mnie względów zależało mu szczególnie na moim towarzystwie.
Tym razem, po załatwieniu bezowocnego biznesu ruszyliśmy bardziej gruntownie w socpejzaż, kontemplując Pomnik Bohaterów Czerwonych Sztandarów i urządzając sobie tam sesję zdjęciową. Wówczas szare, lipcowe niebo, coraz bardziej ciężkie zlewało się z szarą materią monumentu, wbrew widniejącej w nazwie czerwieni sztandarów. Pomyślałem wówczas – ciekawe jak wyglądałaby ta heroiczna grupa z pomalowanymi krwawo ciężkimi płachtami sztandarów. Pozując na cokole ubrałem furażerkę Armii Ludowej NRD z cyrklem i młotem, której użyłem potem na miejscowej…plaży. Potem siedliśmy przy piwie jakimś barze, szukając orzeźwienia w ciepły dzień.
Z centrum dotarliśmy w końcu czerwonym autobusem MZK nad zalew Pogoria dla wprowadzenia atmosfery morskiej kanikuły w Zagłębiu, choć nastrój kolegi był już dosyć posępny, co nie przystawało do atmosfery takich projektów przyrodniczych antropogenicznego, komunistycznego raju rekreacji dla ludu pracującego . / Właśnie takie sztuczne jeziora i parki należały do autentycznie udanych przedsięwzięć minionej epoki w wielkich aglomeracjach, choćby nie podobało się to złośliwcom./ I właśnie nad owymi falującymi wodami zagłębiowska przewrotność dokonała swojego ostatniego, bo pożegnalnego aktu.
Na rozgrzanej trawie i na piaskach plaży wczesnym popołudniem rozkręcała się piknikowa, rodzinna i towarzyska atmosfera. Tu i ówdzie snuł się dymek z grilla i woń kiełbasek, na falach wyzierających spośród sosnowych zagajników unosiły się beztrosko białe żagle łódeczek. Planując wcześniej Pogorię, by zemścić się na kolejnej inicjatywie prowadzącej donikąd oprócz furażerki LANRD znad Szprewy wziąłem do teczki fioletowe kąpielówki, które ubrałem gdzieś za drzewem, spodnie wkładając z kolei do „Husaka”. W zestawieniu z fioletowymi okularami, furażerką i rozpiętą białą koszulą efekt wakacyjnego funkcjonariusza okazał się chyba doskonale przygotowaną dla Zagłębia prowokacyjną aranżacją. Miałem nadzieję, że dostarczy to też przy okazji trochę satysfakcji mojemu towarzyszowi o odpowiednich w tym kierunku preferencjach, choć cieszyłbym się oczywiście, gdyby ta happeningowa inicjatywa została dostrzeżona także przez inne oczy.
Atmosfera gęstniała aż zerwał się krótkotrwały szkwał. Jak powiada poeta – między pieśnią przerwaną, a zbudzonym echem, pobrzmiewały już odgłosy grzmotów. Podniecenie przed burzą poderwało leżące i kąpiące się – leniwe fałdy i zgrabne zagięcia. Gorący wiatr rwał sosny i piersi zmieszanych Zagłębianek nabrzmiewające już burzą. Wir obsypywał rozgrzane ciała pyłem, a w miejscu, gdzie Giorgione umieściłby swoją karmiącą, mój kolega, podstarzały już rencista, gej i ostatni komendant ORMO, przerywając mi obserwację w trakcie największego ożywienia rozebrał się, i zaczął paradować ze słodko- kwaśną miną smutnego Pierrota- Kosygina. Nastąpił zwrot akcji godny cynizmu Monty –Pythona! Kiedy kobiety biegały, unosząc dynamicznie swoje ciała przed burzą, ten w jasnoszarych jak bohaterowie czerwonego sztandaru slipach, zaczął pozować mi w ruchach jak picassowski pierrot w obiektywie. Dlatego w fotografii znad Pogorii nie znalazła się żadna dziewczyna, ani nawet starannie wyreżyserowany autoportret, a tylko ten osobnik. Ciekawe, czy ktoś z plażowiczów zauważył tę akcję?
Chłonąc jeszcze ruchy Zagłębianek na drugim planie, bez bliższego z nimi kontaktu, pozostało mi wycofanie się do świata ściśle chimerycznego / między falą i nagą stopą, co wnet się zanurzy!.../ a jednak z tej ziemi, być może zdolnego poruszyć nawet mojego kolegę, który pełen oddania oświadczył, iż mógłby ze mną jechać dalej, nawet do Łodzi. Tym razem wolałem jednak skończyć w Dąbrowie.
Wystarczyło jeszcze jakieś piwo i kieliszek wódki, by wydobyć ostateczną wizję z mętnych, ale wracających już do spokoju fal Pogorii… powracając do korzeni.
Zamiast szarych slipek ormowca wolałem wypięte, dumne, jędrne i twarde, szare torsy przodownic z cokołów – piersi ciosane śmiało z granitów! / Ewentualnie jakaś reymontowska wyobraźnia folklorystyczna mogłaby zastosować selektywnie – tj. przez wyciągnięcie z całego kanonu stroju, płócienne lub nawet flanelowe dawne zagłębiowskie staniczki noszone dumnie przez panny z Będzina i panny z Siewierza, a także ze Strzemieszyc Małych - rozwiązywane lub sznurowane pośpiesznie – wedle potrzeby i wąskie lokalne spódnice sprzed wieku/ Współczesne dziewczyny w kostiumach kąpielowych mogłyby dostąpić towarzystwa tamtych, jako przywróconych teraz do życia pełnych zdrowia i wigoru urodziwych żywych modelek z ludu. Nad postmodernistycznymi wodami Pogorii jedne mogłyby, przeistaczać się w drugie, a fale jeziora mogłyby spychając na brzeg pałac przewodniczącego Zawadzkiego, zamieniając piknik w ideową orgię z baletnicami z sal lustrzanych. Wśród marmurów sekretarza energiczne robotnice winny stać wiecznie opiewane przez poetów rewolucji i przez kwiat fabrykanckich dżentelmenów, a księżniczki z sosnowieckich willi / piękne słowiańskim blaskiem Rosjanki ze dworu generałgubernatorów, orientalne Żydówki, Niemki i Francuski/ znudzone salonowymi adoratorami mogłyby zaznawać rozkoszy w tęgich ramionach miejscowych górników.
Ostatecznie całą wodę winna pochłonąć pełna Neptunów i Najad filmowa wanna Dietla / występująca tutaj jako klasowo - inżynieryjny melting pot/ z całą swoją barokową i boską nautyką, pod czapą rokokowego nawisu – wzięta z Brylską lub z innymi! – w pianach i szampanach, / gdzie śpi szczęście, co najsłodsze daje dreszcze łonu/ , by z całą sympatią pogrążyć w wodach zemsty demiurga historii i w rozwartych pyskach delfinów pierrota - modela. Niech go wessie bez korka! – zemsta kształtnych nimf i muskularnych bogów, rybie pyski i meduzy. Może wspomniałby o tym pan Jacek Owczarek w jakiejś odsłonie swoich wykładów – wędrówek na you-tubie. / Tak naprawdę niech poczciwy pierrot se leży spokojnie w fotoalbumie, z dala od jęków orgazmu i unicestwienia, bulgotania spiętrzonych wód z łona Zagłębia i z muszli, przypominając radość i smutek szczęścia i chwili.
Stojąc wiecznie pochylony nad mauretańskim brzegiem wanny, jak hrabia Wenzel nad brzegiem pucharu, wsłuchiwać się będę w zew konchy, słuchając impetu fali - symfonii Szostakowicza niby pieśni ludu zaklętej w szumie spirali – dla tworzenia fresku. /Efekt dekoracji – dietlowska „fototapeta” w sepiach przedstawia się w sumie całkiem współcześnie!/
I powróciłem do korzeni – za oknami auli Wyższej Szkoły „Humanitas” w Sosnowcu w szarości stała wieża Cerkwi Świętych Córek Zofii / eklektyczny wąż wieżyczek skręconego płomienia w ukryciu/ . Po ośmiu latach w auli rozgrywała się debata o tożsamości Zagłębia. Kolega Rafał Grajcar, coraz częściej znany z telewizyjnych wypowiedzi o problemach ustrojowych kraju w niezwykle żywy i sugestywny sposób przedstawiał nasz wspólny referat. Oczywiście i w treści, i w fizycznej obecności na Sali prezentowaliśmy się jako Cieszyniacy na Zagłębiu.
Tym razem nie było czasu na włóczęgę i tworzenie impresji. Trzeba było się skupić na interpretacji faktów. Pędząc w ostatniej drodze powrotnej z Zagłębia, jak pasażer kolegi politologa, zatrzymałem się po raz pierwszy w Mc-drajwie, otrzymując sponsorowanego hamburgera, co znamionuje już inną epokę. Tempo makdrajwów oznacza bezapelacyjnie kres swobodnej i twórczej włóczęgi – poznawczej i egzystencjalnej – czyli drastyczne zubożenie!
- Prezesie, sam żeś powiedział, że po Rusach to prawie nic nie zostało! – przypominał mi dawne wypowiedzi kolega Gorish. Przypomniał mi to po latach, kiedy nasze opinie w kwestii rosyjskiej zaczęły się różnić. Sam uważam, że stałem się bardziej prorosyjski z przyczyn pragmatycznych, w reakcji na postępowanie destrukcyjnej wrogości między naszymi narodami, przeciwko jednostronności przyjętej w stosunku wobec Rosjan, w odpowiedzi na pragmatyczne właśnie cechy długofalowych strategii rosyjskich i wobec coraz bardziej sprzykrzającej się dominacji kulturowej Zachodu i jego monopolu / oczywiście z jej negatywnymi skutkami jego hegemonii w wielu sferach /. Był to także i przede wszystkim bunt przeciwko mainstreamowym nurtom, po cichu coraz częściej jednak przełamywanym, choć nigdy zbyt oficjalnie i zbyt mocno.
Przywołując jednak wypowiedź kolegi, nie miałem na celu zabierać głosu w bieżących kwestiach politycznych, ale powrócić do dawnych refleksji zagłębiowskich, odnoszących się do Zagłębia, jako pierwszego nam dostępnego skrawka Królestwa Kongresowego / co nas fascynowało/.
Przytoczone przez Gorisha zdanie może ilustrować banalne prawdy, bowiem czym jest sto dwadzieścia cztery lata formalnego zwierzchnictwa państwa rosyjskiego, narzuconego w wyniku agresji i układów międzynarodowych wobec wielowiekowej obecności Niemców i Żydów na ziemiach Polski i w Europie Środkowej / będąc w swoim osadnictwie najczęściej awangardą postępu/. Podobne dysproporcje występują w zakresie liczebności ludności rosyjskiej i niemieckiej oraz żydowskiej.
Mimo tej oczywistej dla historyka i kulturoznawcy dysproporcji nie ustaje jednak uczucie szokującego braku zaznaczonej w przestrzeni / w sposób reprezentatywny intencjonalnie/ i kulturze obecności i wpływu rosyjskiego i carskiego.
Być może jest to sfera wymagająca wiedzy co najmniej na poziomie Klausa Zerrnacka i Ludwika Bazylowa/, który wykazał się taką w zakresie polsko – rosyjskich / nie chciałbym pominąć polskich znawców tematu, ale w ramach obecnej mojej orientacji, nie przychodzi mi do głowy jakieś konkretne nazwisko/ stosunków politycznych/ albo jest to faktyczna sfera pustki. Być może jakieś światło na sprawę rzuciłyby publikacje historyków regionu, krążące w wąskich kręgach koneserów. Może pozostały jakieś starocie – ciekawe czy w Zagłębiu istnieje tradycja targów staroci, tak popularna na Śląsku i nobilitująca skazaną do niedawna na bezwzględną krytykę przeszłość.
W czasach rehabilitacji przeszłości na Śląsku, także z elementami innego niż polskie panowania / trudno już nawet mówić o obcym panowaniu/ nie jest łatwo wyobrazić sobie sentymentu Zagłębiaków do cara, czy do artefaktów carskiej epoki. Na pewno nie stanowią one regionalnych symboli, jak u niedalekich sąsiadów. Być może pod tym względem mieszkańcy dawnej Kongresówki nie zrozumieją nigdy Ślązaków i mieszkańców Galicji, a przecież efektywna polityka celna państwa rosyjskiego w dużej mierze kreowała rozkwit zagłębiowskiej „ziemi obiecanej”. Czyżby wynikało to tylko z odmienności, czy tez z niezdolności goriszowskiego „dorośnięcia do pickelhauby”? Z pewnością trzeba spróbować porozmawiać o tym z Zagłębiakami.
Gdzie znikły wszelkie ślady dawnych endeków, lojalistów, ugodowców, „realistów”, dowborczyków i innych wojennych kombatantów / być może posłów z danego „kresowego” koła Dumy/?
Jacek Wódz, podkreślając odrębność tożsamości zagłębiowskiej, określa jej istotę jako nastawienie na przyszłość / w przeciwieństwie do pogrążonych w przeszłości Ślązaków/. Czy Zagłębiacy nie wymazali jednak skutecznie historii ze swojej świadomości, zwłaszcza czasów carskich? Czy nie pozostały żadne wspomnienia więzi pokoleń dawnych Zagłębiaków z swoimi krewnymi, którzy znaleźli się w Rosji – bądź to jako zesłańcy, bądź to jako emigranci zarobkowi i szukający swojego awansu życiowego, żadnych wspomnień towarzyszy dawnej rewolucyjnej walki budującej legendę Czerwonego Zagłębia?
Wydaje się, że zasygnalizowana sfera rozważań pokrywa się nieco z ostatnim nurtem wschodnim refleksji Stasiuka czy Nowickiego / może być odnalazłaby się w takiej konwencji literackiej/, obecnych w jego prozie. Przedmiot rozważań osadzony głębiej w przeszłości pozostaje jednak zasadniczo nieuchwytny. Wyobraźnia sięga tam, gdzie zalega milczenie, tam gdzie kończy się historia, zaczyna się sfera mistyki historycznej. Być może Zagłębie jest pod względem pamięci historycznej w ramach podejmowanej sfery rozważań w sytuacji istotnie odmiennej niż Warszawa czy obecna tzw. ściana wschodnia, na przykład Podlasie. Wbrew zastanej sytuacji, każde pogranicze / zwłaszcza w epoce dawnych imperializmów/ wydaje się przecież terenem manifestowania cech atrybutywnych państwa, jego oficjalnej kultury narodowej i obecności przedstawicieli narodu, sprawujących funkcje choćby czysto formalne i administracyjne.
W kwestii tej jednak / w przypadku Zagłębia/ ciśnie się na usta anegdotka o trójkącie trzech cesarzy, przywoływana przez znanego popularyzatora śląskości, Marka Szołtyska, gdzie o dwóch cysorzach jest wiele do powiedzenia, natomiast ten ruski – tj. car Mikołaj pozostaje personą obcą i nieznaną.
W Zagłębiu nawet w przypadku budownictwa cerkiewnego nie słychać nic o historii stylu rusko – bizantyjskiego, cóż dopiero mówić o paralelach na przykład z funkcjonowaniem secesji wiedeńskiej w Bielsku czy Cieszynie. W przestrzeni publicznej uderza brak typowych akcentów choćby typowych atrybutów imperialnego stylu petersburskiego gmachów oficjalnego przeznaczenia. Wśród takich / z epoki carskiej/przeważa po prostu uniwersalizujący neoklasycyzm. Nie znajdujemy żadnych realizacji stylu thonowskiego.
W historii relacji obydwu wielkich narodów – polskiego i rosyjskiego widoczny wydaje się zupełny brak zainteresowania kulturą drugiej strony. W literaturze obu narodów obrazy bohaterów z obydwu stron ograniczają się do drugo albo trzecioplanowych postaci, najczęściej przedstawianych negatywnie, chyba ze współczuciem, jako współbraci w ciężkim losie historycznym. Postacie występują raczej wyłącznie jako przykłady ilustrujące trudne konteksty polityczne. Brak jest pogłębionych wizerunków indywidualnych / bo obecne są stereotypy/ i zainteresowań kulturą obydwu stron. Sytuacja ta w pełni odzwierciedla przyjęty kanon także w wymiarze regionalnym / o ile temat wskazany w ogóle ma tu swoje miejsce/. Jakże inaczej odzwierciedleni zostają w literaturze indywidualni reprezentanci niemieckości i pogranicznej swojskości na Śląsku – na przykład w górnośląskich bajkach Janosha, w dziełach Horsta Bienka czy w poematach Eichendorffa / ostatnio także na przykład we wspomnieniach Józefa Kornbluma / Żyda/ z Pruchnej na Śląsku Cieszyńskim pojawia się tematyka relacji Żydów z innymi mieszkańcami regionu w postaci wspomnień rzeczywistych indywidualnych losów /. Rosjanin pozostaje obcy i egzotyczny, na pewno nie jest swoim albo sąsiadem w wymiarze literatury regionalnej.
Wjeżdżając do Sosnowca wyobraźnia karmiona informacjami o barwnym życiu współczesnych oligarchów ze Wschodu nakazywała mi z pasją poszukiwać ich protoplastów pławiących się w luksusie, pełnych dzikiej słowiańskiej, a może i azjatyckiej fantazji wynikających ze swoich omnipotencji. Wszak literatura dostarcza przykładów ostentacji w zachowaniach dawnej rosyjskiej elity ekonomicznej / np. podpalania cygar banknotami o wysokich nominałach/. Jakież było moje rozczarowanie, gdy dowiedziałem się że wjeżdżam w prawdzie na teren dawnej Rosji, ale przedstawicielami dawnej śmietanki kapitału okazują się głównie Niemcy, podobnie jak w Bielsku.
Dostępna nam historia wspomina tylko o obecności Rosjan w pałacu Dietla po wojnie jako rezydentów NKWD.
W ich rezydencjach ani śladu rosyjskiego akcentu / no, może jakaś igiełka w stogu siana/, tylko znane germańskie / nawet narodowo – mitologiczne/ i kosmopolityczne kanony zachodu.
Nie znajdziemy ani jednego portretu jakiejś słowiańskiej krasawicy, nie mówiąc już o przyjaznym dla tutejszego przemysłu gubernatorze czy innym oficjelu, oczywiście żadnego cara, ani żadnych posągów. W zagłębiowskich muzeach nie ma nawet obrazu z jakimś patrolem kozackim, czy z wściekłą sotnią Czerkiesów, których Kossak malował na warszawskim Krakowskim Przedmieściu / chyba najbardziej sugestywny obraz dziczy ze wschodu w malarstwie polskim/. Nie ma też syberyjskich zesłańców . W Zagłębiu, dwadzieścia lat temu brodaty Gorisz, o w dużej mierze azjatyckich / czeczeńsko – azerskich rysach/ po większej dawce spożytej wódki pełniłby najlepiej funkcję Czerkiesa.
Chociaż w przemyśle zagłębiowskim w czasach carskich dominowali Niemcy z zaboru pruskiego, głównym odbiorcą produkcji z tych terenów był rynek rosyjski – zwłaszcza po rosyjko – pruskiej wojnie celnej / później także głównym konkurentem/. Kresy zachodnie były przecież najbardziej uprzemysłowionym regionem cesarstwa. Czy nie pozostały żadne wspomnienia oddające ducha dawnej gorączki zysku i negocjacji w handlu z Rosjanami? Czyżby te relacje nie budziły żadnych emocji?
Mimo, iż ludność rosyjska na terenach byłej Rzeczypospolitej według informacji Piotra Eberharda liczyła procent i niespełna trzy dziesiąte, trudno by jej przedstawicieli nikt nie widział. Zachodnie kresy imperium, mimo epizodyczności, dawały okazję do bezpośredniego styku między Polakami a Rosjanami, bez zapośredniczającego zwykle kontekstu współwystępowania z innymi grupami narodowościowymi – tj. Ukraińcami, Białorusinami, Litwinami, i innymi, jak to miało miejsce dalej na wschodzie.
Historyczne obrazy funkcjonariuszy carskiej opresji – policmajstrów, stójkowych, prokuratorów, żołnierzy, szpicli i nauczycieli – rusyfikatorów też nie kojarzą się specjalnie z pejzażem zagłębiowskim, a przecież na pewno nie brakowało w codziennych kontaktach z miejscowymi celników, ludzi handlu i biznesu, jakichś urodziwych Rosjanek uczęszczających może do jakiejś bani / może zachowały się jakieś fotografie owych dam/, klientów sklepików i szynków / ciekawe czy stały tam też samowary/, artystów i przedstawicieli inteligencji, uczestników bali i zabaw z szampanem, jesiotrem i kawiorem.
Wobec braków śladów jakichkolwiek relacji ludzie ci wydają się dziś straszliwie wyobcowani w zagłębiowskim otoczeniu, niezapuszczający raczej tam korzeni. Ciekawe czy przybywający w te strony w służbie cara i nie tylko byli ludźmi jakoś obytymi z ówczesnymi realiami polskości i w ogóle z Zachodem, czy ich zagłębiowskie placówki stanowiły raczej rodzaj zesłania czy awansu, czy w ogóle w świadomości takowych ich nowe miejsce zamieszkania kojarzyło się z jakimś Zachodem. Możemy zapytywać, czy trafiały tu ze Wschodu jednostki ambitne, rządne kariery i zysku / na przykład w handlu i przemyśle/, czy raczej obojętne. Może ich cechą charakterystyczną było znikanie / chyba wprost proporcjonalne do łapczywości carskiego imperializmu odpieranej tu w walkach powstaniowych między innymi o sosnowiecki dworzec/ w zagłębiowskim otoczeniu. Może był to wyraz westernizacji. / Zauważyć by można analogię do Żydów działających według zasady – prawdziwy Żyd to Żyd ukryty/. Stygmatem wyparcia i nieobecności stała się pieczęć – pięść dawnej cerkwi Świętego Mikołaja Cudotwórcy – według premiera – generała Sławoja – Składkowskiego określona jako „pięść rosyjskiego imperializmu grożącego Polsce” i w związku z tym zburzona pod pozorem względów bezpieczeństwa. Wspominał o tym chyba ksiądz Sergiusz. Cóż dopiero wspominać o cerkwi w Maczkach zburzonej po wojnie. Z lakonicznych, internetowych informacji, dowiedzieć się można o pięciu tysiącach wiernych przybywających do tej świątyni. Może łatwiej można spotkać się z informacjami jakie towary podlegały najczęściej wymianie między Rosjanami a Zagłębiakami.
Może ktoś ze Wschodu z ciekawości podróżował w te strony, choć pewnie obszary zachodnie guberni radomskiej i piotrkowskiej bezwiednie mijane były tranzytowo w drodze na prawdziwy Zachód.
W każdym razie w przeciwieństwie do sąsiedniego Śląska z wielką liczbą niemieckich nazwisk związanych z historia regionu nie słyszymy znanych nazwisk rosyjskich w Zagłębiu / ani według ogólnej orientacji, ani według wyników poszukiwań w dzisiejszych zasobach internetowych/.
Aby znaleźć odpowiedź na niniejsze pytania, trzebaby pewnie udać się na prawosławny kwartał wielkiej sosnowieckiej metropolii. Być może znalazłby się na to czas i inspirująca atmosfera, ale my, mistrzowie demiurgicznych momentów inicjalnych jako błędni rycerze Zagłębia / pełni doniosłości i groteski/ w naporze twórczej energii nie mieliśmy na to cierpliwości, / wolelibyśmy od razu jakiś raport służb specjalnych/ nie będąc organem detaliczno – wykonawczym.
Być może byłaby to nowatorska inicjatywa cenna dla ratowania tak szybko zanikającej świadomości historycznej regionu, ale wówczas Sosnowiec musiałby stać się na pewien czas miastem duchów, być może jednak i w zaświatach agenci Ochrany strzegą skutecznie swoich tajemnic. Tylko cerkiewne mury i wnętrze u świętych Wiary, Nadziei i Miłości pozostawiły dwa nazwiska mistrzów – architekta Prokofiewa z Piotrkowa i Lebiediewa z Moskwy – twórcy ikonostasu. Zresztą sosnowieckie ikony sąsiadują w swojej świętej przestrzeni z Matką Boską Częstochowską. Na razie jednak ogólny obraz rzeczy jawi się zgodnie z linią wypowiedzi przewrotnego Gorsza – który podżegał do wywoływania duchów Rosji, a potem podkreślał, że jej przedstawiciele nic po sobie nie zostawiając / oprócz paru dań w lokalnym menu i rusycyzmów w zanikającej gwarze/ dbali tylko o eksploatację opanowanych ziem i zachowanie swej dominacji politycznej.
W takiej sytuacji odkrycie przeczących ogólnej tendencji indywidualnych ewenementów byłoby szczególnie pociągające.
Lata dziewięćdziesiąte, czyli okres naszych wypadów zagłębiowskich, był czasem szokującej tęsknoty za Rosją, za jej tajemnicami i odmiennościami. /Nasze pokolenie nie było już i jeszcze opętane brzemieniem demonów historii w tym względzie./ Dziki i niestabilny, ale lubiany przez Zachód kraj epoki jelcynowskiej, ściągnął uwagę Gorisza jako potencjalny cel podróży.
Wówczas bilet kolejowy w obie strony z Zebrzydowic do Moskwy kosztował sto dwadzieścia złotych, a z Katowic do Kijowa siedemdziesiąt. Widywałem na peronach śląskiej metropolii ciężkie wagony z mniejszymi okienkami, z rezerwacjami tylko dla podróżujących po szerokich torach, ale zabrakło determinacji organizacyjnej, obawa przed nieprzewidywalnością Gorisza też zrobiła swoje.
Podobnie było w przypadku wczesnołukaszenkowskiej Białorusi. Będąc kiedyś na delegacji w Białymstoku, znalazłem się o krok od wjazdu do Czeremchy. Niestety głupia i małostkowa oszczędność / chodziło o dwadzieścia cztery złote za cenę vouchera wjazdowego/ i brak poparcia ze strony ówczesnej partnerki podróży udaremniły ten zamysł. Na pamiątkę pozostał tylko pęczek dawnych rubli, jeszcze z herbem pogoni przywiezionych z białostockiego dworca. Po latach musiałem dwa tygodnie użerać się z organizatorami polskiej pomocy charytatywnej w sprawie wizy białoruskiej, a nawet nie otrzymałem pamiątkowego stempla, ani wklejki, gdyż była to wiza grupowa.
Lata dziewięćdziesiąte stanowiły jedyną okazję do naprawdę niczym nie skrępowanego wyjazdu na Wschód. Wtedy podróżujących nie ograniczały ani dawne przymusowe szlaki wyznaczone dla innostranców, ani wysokie ceny połączeń we wszystkich środkach komunikacji, ani reżim wizowy, co miało nastąpić niebawem. Pewnym problemem mógł być tylko niższy poziom bezpieczeństwa.
Także nasza znajoma Maryjka, jako dziewczyna obyta z wyjazdami na Zachód, i to bardzo daleki, bo również latynoamerykański, we wspominanych latach dziewięćdziesiątych pytana była często o pobyt w Moskwie i Kijowie. Jej rozmówcy nie dowierzali, pytając jak to możliwe, że jeszcze tam nie trafiła, gdyż w ich mniemaniu byłoby to dla Polki naturalne.
Zmierzając nieuchronnie ku końcowi w ramach na nowo przywołanej do życia tematyki zagłębiowskiej, podsumowując, trzeba zauważyć, że sprawy mają się fatalnie – przynajmniej w zakresie utrzymywania w istnieniu i w pamięci dawnego etosu rosyjsko – zagłębiowskiego.
Jedyne, możliwe chyba do uzyskania odpowiedzi na przedstawione wcześniej zagadki kryją się tysiące kilometrów stąd, w niedostępnej głębi Syberii za Irkuckiem. Jeszcze kilkaset dawnych Zagłębiaków, potomków dobrowolnych osadników sprzed ponad stu lat w polskiej wiosce Wierszyna kontynuuje dawne tradycje z carskich czasów / choć nie wiadomo właśnie jak realia i duch tych czasów zachował się w pokładach ich pamięci/. Może tam jeszcze zostały ostatnie lata, żeby pogadać se w pełni po zagłębiowsku, ale to co ostatecznie zakope, tego nie złape! – rzec by można.
Prawdopodobnie ostatnie żywe, choć pośrednie nośniki tradycji przejdą lada chwila w świat buriackich duchów, a zagadki poszukiwaczy świętego Graala historii pochłonie ziemia i rzeka Ida, podobnie jak objawiona wcześniej przepastna wanna rozkoszy i unicestwienia u Dietla. Pozostaje tylko odprawić cichą panichidę nad brzegami Idy. Wielu będzie jednak zadowolonych, że Rosja ustąpi na zawsze! / także w magicznej sferze Kresów Zachodnich/.
Na Zagłębie ściągnął mnie Gorisz – przesiąknięte etosem śląskości indywiduum z Tarnowskich Gór, pełen uśpionych i wybuchających od czasu do czasu komponentów tożsamościowych – z elementami żydowskimi / i to także sefardyjskimi! – tzw.„Hanysohosyd”/, niemieckimi i polskimi – ale przede wszystkim wieczny poszukiwacz własnej tożsamości właśnie i wieczny tułacz.
Był to przypadek niezwykłego wrośnięcia korzeniami / o ile był w stanie je wypuścić/ w ziemię cieszyńską i stał się także w sposób arcydialektyczny Zagłębiakiem z wyboru! / pół żartem – pół serio, niczym allenowski Zellig i regionalny prowokator –renegat i rycerz chaosu, bo co jest z Goryszem, nigdy do końca nie wiadomo/ - w rezultacie kreacji groteskowej i pełnej zaangażowania zarazem / pełnej allenowskiego egzystencjalizmu/. / To był modelowy przykład „zarządowej pajacady” – on nabierał w końcu moich cech światła i ładu, ja zaś jego chaosu i „ciemności”/. Było to zderzenie tożsamości celebrowanej tradycji i podkreślanej tożsamości opartej nie wiadomo do końca na czym / choć z mocnymi akcentami – na przykład gierkowskimi/, a właśnie na tym polegał nasz zagłębiowski fenomen z jego post-tożsamościowym eksperymentem.
Dla mnie Zagłębie kusiło wtedy swoją egzotyką nieokreśloności, pejzażem z odcieniami szarości przetykanym barwami wnętrz cerkwi i pałaców. Wówczas historyczna szarość miejskiej architektury była jeszcze nietknięta dzisiejszym frontem europejskiej renowacji, pozostawało więc wiele z komunistycznego rozkładu i jego dostojeństwa. W opozycji do ceglanych ścian śląskich familoków w Zagłębiu szarość była wobec nich bardziej wyeksponowana, a ja zwracałem zawsze uwagę na walor estetyczny przestrzeni.
Zagłębiowskie poszukiwania historyczne, zwłaszcza dotyczące czasów carskich z ich brakiem odzwierciedleń sprawiały wrażenie uczestnictwa w autokreowanym ciągu dalszym historycznych białych plam, w życiu swoistej nadbudowy będącej pierwszą i ostatnią cegiełką jakiegoś metafizycznego ruchu dziejów z jego ukrytym przebiegiem. Było to tworzenie ciągu dalszego niepoznawalnego nieznanego – alternatywnego czytania i pisania historii.
Nigdy nie chodziło o zwykłą, historyczną albo socjologiczną rekonstrukcję. Zawsze podejmowaliśmy działania według jakichś supra – empirycznych kryteriów, w sytuacji niemożności rozgraniczenia kontemplacji i kompensaty wizjonerskiej, odnajdując miejsca heideggerowskiego prześwitu. / Kwestia zagłębiowska jawiła się dla nas jako duchowy Lebensraum i została odzwierciedlona w swej swoistej zmysłowości apercepcji./
Postrzeganie / i kreowanie obrazu/ Zagłębia w tych ostatecznych wymiarach odzwierciedlało einsteinowską zasadę mówiącą o stosunku wyobraźni do wiedzy.
Brak rezultatów w poszukiwaniu świadectw zagłębiowskiej tradycji, owa pusta przestrzeń, towarzysząca odcieniom szarości, przy jednoczesnej doniosłości założeń wyjściowych eksploratorów, pod presją intuicji i imaginacji dawały poczucie niewysłowionego spełnienia / odnalezienia jakiejś tajemniczej lacanowskiej super- struktury/. Jednocześnie, taki właśnie duch znamionował właśnie zew autotelicznej włóczęgi / „siudrowania” tamtych czasów przy szumiącym akompaniamencie kaset z muzyką Beastie Boys/.
Zgodnie z dewizą Adorna – istota transcendentnego pozoru jest przecież to, iż nie jest on tylko pozorem!
Kierunek zagłębiowski oznaczał dla nas, młodych i krnąbrnych etnologów także bunt i alternatywę wobec rodzimego osaczenia przez tradycję / w czasach odrodzenia i wielkiego rozkwitu śląskiego patriotyzmu/ i manifestowanie charakterystycznej dla etnologów, zwłaszcza młodych, ksenofilii, nawet do Innego – nie- określonego, również pozostającego z boku i na uboczu wobec własnego bogactwa / wobec całego dramatyzmu na linii konfliktu Śląsk – Zagłębie, /. Dla mnie osiąganie tego kierunku było jakimś kresem możliwości częstego pobytu – stanowiło bowiem kres stacjonarności – czyli jednoczesnego bycia tu – i - tam /tj. nawet przy jednodniowym wypadzie dawało spore możliwości doświadczalne/ przy powrocie do domu w Skoczowie. Taki już był i najczęściej jest mój tryb egzystencji wynikający z różnych determinantów.
Na płaszczyźnie lingwistyczno – kognitywnej wiele mogłaby powiedzieć na ten temat wtajemniczona w wewnętrzne życie „zarządu” nasza najdroższa Maryjka / obecna a rebour w Zagłębiu/, o czym mogłaby wypowiadać się jako przyszły doktor, lub profesor śląsko – dąbrowskiej filologii, ale podobnie jak w naszym przypadku jej bogata i dynamiczna osobowość nie pozwoliła skanalizować się w ramach naukowego reżimu formalno – dyscyplinarnego. Podobnie byłoby chyba z pracą w obszarze tak nasilonego „mulenia zarządu”. Tak więc i ta pani, do Zagłębia raczej nie powróci, ale … mam w planie w jej towarzystwie spędzić podróż „elfem” / nowym składem Kolei Śląskich/ do Katowic, pospacerować po centrum, odwiedzić te i owe miejsca, zobaczyć nową siedzibę Muzeum Śląskiego, wyskoczyć na jakiś koncert filharmoniczny / może do filharmonii, bo podobno WOSPR obłożony bardziej niż w Warszawie/ i być może dotrzeć do pałacu Dietla.
Może w sennej szarości albo zawieszone w pajęczynie trakcji pod napięciem towarzyszyć nam będą chimery z natury rzeczy rozmytego już nieco we mgle, choć tak gęstego i pełnego nasycenia świata sprzed dwudziestu lat /z ambiwalencją „podregionów” i starciem regionalnych gigantów/.
Szymon Broda