Szymon Broda

"Katowice"

Najpierw były wystawy i kominy! Najważniejsze było co roku biennale grafiki w BWA. Było tam dużo naprawdę dobrych rzeczy, ale ja zapamiętałem „Blesk” jakiegoś Czecha, podziwiany wciąż przez ojca, a ja wtedy bardzo bałem się burzy. Byliśmy jeszcze chyba na Beksińskim, z tego co pamiętam i na Goi,… którego nie było / koszmar „koszmarów” niezaświadczonych!/.

         Tata wyzywał przed portierem GCK, mówiąc, że dawniej poszedłby z tym do partii, ale portier tłumaczył że Ambasada Hiszpanii zażyczyła sobie wcześniejszego zakończenia ekspozycji.

         Ostatni raz byliśmy w ciemnych wnętrzach BWA na wystawie rzeźby Brachmańskiego. To nazwisko znów wzbudzało trudne skojarzenia, bowiem przeżywałem wtedy wstrząs przeżycia jogicznego stanu nirvikalpa samadhi /duchowego zjednoczenia brahman – atman/ – stan nieczęsty w tych szerokościach geograficznych. Wtedy z tatą też było już ciężko. W katalogu, który wzięliśmy po wystawie są zdjęcia wielu zrealizowanych projektów artysty w różnych kościołach na Górnym Śląsku, między innymi w Pszczynie. Do dziś te wnętrza stanowią dla mnie cel nieosiągniętych jeszcze podróży.

         Późno już, tata opowiadał coś o barze „Królik” w Katowicach, gdzie chodzili w czasach akademickich, ale nie poznałem już tego etosu.

         Potem zwykle sam bywałem w Muzeum Śląskim, na przykład na Ciurlionisie, na pejzażach dziwiętnastowiecznych, na śląskim gotyku i orientalizmach z wielkim „Chrztem Armenii” Axentowicza, na Ars Erotica / mieliśmy tam się spotkać z Basią, ale nie dojechała z Krotoszyna/, oczywiście na Dudzie – Graczu i na duchowych pejzażach Renaty Bonczar. W sekretariacie zostawiłem autorce list z wierszem „Tratwa Renaty Bonczar” – w podróży, po czasie i poza czasem, w cieniach, czystych kształtach miast i portów. Wiersz trafił do pani Renaty, co zaskutkowało miłym katowickim spotkaniem i narodzinami relacji trwających do dziś.

         Wówczas rozmawialiśmy o plenerze na Santorynach, a teraz prowadzimi wymianę informacyjna w Internecie. Pani Renata stwierdziła, że w pierwszym rzedzie stara się o dalsze plenery, pozostawiając sobie bliższe na późniejsze lata, choć Katowice zawsze są jakoś w jej twórczości obecne.

         W Muzeum Śląskim do tych autorów dołączył oczywiście jeszcze Erwin Sówka ze swoimi pejzażami i śląskimi podwórkami ezoterycznymi.

         Z BWA pamiętam jeszcze po latach Siódmaka i rysunkowe miniatury erotyczne Picassa. Gorisz, raczej śmiały kolega z doświadczeniem w tej sferze i wielki prowokator wystraszył się tej wystawy i nie wszedł dalej ze mną na piętro, pozostając w kawiarni przy piwie.

         - Prezesie, to są hromskie… świństwa – stwierdził wówczas nieco oburzony ku mojemu zaskoczeniu libertyn i prowokator. No cóż, widać że sztuka onieśmiela i takich kozaków! – a chodzi przecież o to by kreska z taka właśnie giętkością oddała najpikantniejsze detale fantazji.

         Za parę lat jednak Gorisz i inni koledzy w marynarkach i pod krawatem, z grupy wezwanej właśnie w stolicy województwa zaskakującym zrządzeniem losu przed oblicze pewnego sławnego rzecznika dyscyplinarnego i prokuratora / z wyjątkiem koleżanki z Petersburga/ świętując swoje zwycięstwo po zapewnieniu o umorzeniu sprawy, w drodze od baru do baru znaleźli się również na adekwatnej wystawie w BWA.

         To była jakaś instalacyjna forma satyry społeczno – politycznej, obrazującej nadużycia w sferze państwa i prawa – z jakimiś zniekształconymi orłami i figurami wypinającymi zadek i oddającymi mocz, a może to szary i złowrogi orzeł sikał, już tego nie pamiętam –było tak w sam raz po oddaleniu krzywdzącego i pełnego bezprawia wniosku.

         - „Trzeba złożyć wniosek o postawienie autora przed komisją dyscyplinarną! Jest podejrzenie iż działania te są inspirowane z zewnątrz.– wpisał w księdze pamiątkowej kol. Gorisz. Kolega Radziu Schej. / alternatywny Lustrator RP/ wpisał coś o lustracji, a kol. Szczygieł, znany obecnie za oceanem dodał oczywiście – „Ku chwale Heideggera!”. „ istnieje przypuszczenie iż zamanifestowany tu obecnie brahman jest inspirowany przez siły destabilizujące panujący porządek instytucjonalny  z zewnątrz. – dodałem sam.

         Teksty wpisów korespondowały zarówno z prowokacyjna forma ekspozycji, jak i z frazeologią wcześniejszych notatek służbowych. W dalszym ciągu mroźnego popołudnia panował nastrój totalnego happeningu.

            - Niech pan patrzy ile nam zostało sprzed wojny – z czasów prawdziwej niepodległości, było Województwo, teraz Unia i Niemcy rządzą, za ściana śpiewają Hare Kriszna, tu lesbijki robią performance, wibratorem kopulują z chlebem – jako symbol antykultury!/ i mają na to dotacje!/ – i to jest kultura i Europa – widzi pan! – powie potem pewna oburzona starsza pani w berecie, kiedy szukałem pewnej wystawy śląskich kapliczek w GCK.

         - Musi się pan bardziej konsekwentnie zdecydować na lirykę, sfera „wiem” nie może tu ciążyć i za bardzo przeszkadzać. Konwencje biblijne i koraniczne są tak doskonałe – świat sam w sobie… To już zamknięta sprawa, wiec lepiej z tym tekstu nie mieszać – radził w trakcie konsultacji przedtomikowych redaktor Maciej Szczawiński w swoim gabinecie w siedzibie Polskiego Radia, który w trakcie mojej krótkiej wizyty otrzymał kilka telefonów w sprawie Rafała Wojaczka.

         - Nie, nie znam wszystkich szczegółów, czy ja jestem rozporkiem Wojaczka – przerwał jedną z rozmów tym zdaniem poirytowany jeden z największych „wojaczkologów” w Polsce, mający już dość tematu wiodącego w tym dniu.

         Na ścianie nad fotelem redaktora wisiał bardzo sympatyczny akwarelowy jego portret, wpisany w pejzaż katowickiego rynku. Siedział sobie przed Teatrem Wyspiańskiego, przed wieżyczkami Muzeum Śląskiego i Spodkiem.

         Od spotkania ze Szczawińskim bywałem częściej w elitarnej galerii radiowej na parterze. Faktycznie, był tam klimat.

         Siła perswazji redaktora sprawiła że pewnego grudniowego popołudnia pełnego pośniegowej chlapy jechałem przez Bielsko do Katowic na słuchowisko o górnikach z Kopalni Wujek według scenariusza Feliksa Netza. Pan Michał tak zachwalał to niezwykłe wydarzenie radiowe, że namówił nawet mnie niebędącego absolutnie wyznawcą narodowego kultu owych grudniowych wydarzeń / co wynika z odmiennej oceny i percepcji historycznej ukształtowanej miedzy innymi pod wpływem filmu Kutza/.

         - Naprawdę, dobra robota Felek! – podsumował po wszystkim sam mistrz, Kazimierz Kutz, a ja musiałem tłuc się nocnym kursem na ostatni autobus z Bielska o 24.00 / w nowych butach z modnym szpicem za 200 zł w grudniowej chlapie/. W uszach pozostał szczęk gąsienic czołgów, uderzenia milicyjnych pałek o tarcze i wrzaski tłumu wydobywające się z ciemnicy radiowego studia.

         Trafiłem jeszcze do starej kamienicy w centrum na śląskiego oddziału ZPAF, stare fotografie miasta w sepii dobrze komponowały się z eleganckim wnętrzem pewnej reaktywowanej restauracji. Naprzeciwko, w wymarłej hali dawnego, imponującego pruskiego dworca zaczęły pojawiać się też ciekawe improwizacje plastyczne. Docierałem jeszcze do odległego Szybu Wilson, poznając przy okazji uroki dawnego Nikiszowca i na ekspozycje wystawiennicze w komercyjny molochu „Silesii”.

         Impresywny efekt dawały tu duże płótna ezoteryczne Urbanowicza. Jego „lilithy”, wiedźmy, mandale, domy Boga i „Abraxasy” wpisały się tu w krajobraz mentalny trendów nowoczesnego czy postnowoczesnego mieszkańca śląskiej megalopolis wraz z otoczeniem konsumpcyjnej machiny magamarketu.

         Znacznie częściej jednak zaglądało się wprost z ulicy do małych galeryjek, des w centrum pełnych pejzaży i portretów w starym stylu i miniatur graficznych – na przykład Michała Siary.

         Lubiłem zwłaszcza galerię „Parnas”. Prawdziwy parnas artystyczny sięgnął tu dosłownie bruku ulicy prowadzącej do głównej poczty miasta, a nawet schodząc nieco pod jej powierzchnię – czyli do Hadesu . Wyżyny sztuki, pełne barw i blasku /także rzeźb Brachmańskiego i chyba Hermy/ kontrastowały tu z ciemną płaszczyzną ulicy i ponurymi fasadami kamienic – takie właśnie są uroki przy oglądaniu wystaw w Katowicach! Przestrzeń miejska podkreśla i pogłębia wrażenia. Wchodzenie do takich kameralnych i intymnych galerii, zagłębianie się w ich wnętrza dawały odczucie upragnionego wyciszenia osobie przybywającej z zewnętrznego obiegu zgiełku centrum. Wyrwanemu z jego mocy dawały poczucie dopłynięcia do bezpiecznego portu, dojścia do Mekki.

         W rodzinnych fotoalbumach i w galaktyce elektronicznych zbiorów zachowało się zaledwie parę zdjęć z katowickiej BWA. W mroku wystawowego hallu wyłoniła się na zawsze sylwetka taty wpatrzonego w jakąś, chyba japońską kompozycję graficzną.

         W tej scenerii uwieczniony został jeden z najpiękniejszych wizerunków Basi, dyskretny i uduchowiony, w miękkim, szarym ale pełnym życia żakiecie podkreślającym delikatną linię jej tułowia. Szarość żakietu ożywia tu także jej mistrzowski splot jedwabnej apaszki w pomarańczach intensywnego zmierzchu – bardzo misterny i wysmakowany, jednocześnie zwyczajny i dyskretny, właściwy dla istoty eleganckiej i wrażliwej, dojrzałej / czterdziestoparoletniej/ kobiety a także urzędniczki.

         Basia pojawiła się w Katowicach tylko przelotnie, w drodze na zachód. Odwiedziliśmy kilka sklepów z asortymentem dla pań, może jakieś galeryjki. Zrobiłem jej jeszcze zdjęcie przy złotej żabie. Uśmiechnęły się do mnie dwie ropuszki / gdyż tak Basia, żartobliwie mawiała o sobie/.

         Była w Katowicach tylko parę godzin, a jednak jej postać stanęła na zawsze na tle granatów obnażających powiększone kobiece kontury i kształty detali z muślinowych kotar. Laserowy światłocień grafiki aktów wydobywał kolory jej apaszki. Burgundowa obwódka jej okularów dodała portretowi nieco powagi i elegancji łącząc ciepło czerwieni i chłód szkła, ale przede wszystkim tworząc kontekst jej oczu skupiających całą głębię inscenizacji.

         Katowice były dla nas stacją spotkań i rozstań, ale pozostawiła mi własną ikonę – dla oczu i serca.

         Od tego czasu sześć lat nie byłem w Katowicach.

         Niedawno pewien mój kolega, historyk, poświęcający wiele uwagi sztuce na Śląsku zachwycił się wspomnianą fotografią, nakłaniając mnie do namalowania tak czarującej kobiety w zarejestrowanym artystycznym tle.

         Jako dziecko, czasem z siostrą jeździliśmy na wystawy do Katowic zawsze z tatą, ale już w wieku ściśle przedemerytalnym pojechałem raz pociągiem również z mamą. Jechaliśmy zmordowani upalnym słońcem na rozgrzanych, skajowych siedzeniach by dowieść do potężnego Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach segregatory pełne zestawień ukazujących plony nauczycielskiego trudu. Jakąż nagroda dla zmęczonych petentów – tragarzy okazała się barwna i bogata wystawa chińskiego teatru kukiełek, która stanęła owego dnia przed naszymi oczami niczym cały dwór przeniesiony z placu Niebiańskiego Spokoju wyłaniając się zza teatralnych kurtyn Górnośląskiego Centrum Kultury.

         Wychodząc z gmachu GCK po przestronnych schodach widzieliśmy pana marszałka Olbrychta w czarnym garniturze przechodzącego przez plac z ważną delegacja zagraniczną.

         - O tej porze pewnie idą na jakiś wykwintny obiad – stwierdziła mama.

 

 

         Rzeczywiście, Katowice nie były tylko przystanią strawy duchowej. W dziedzinie kulinarnej jako studenci poszukiwaliśmy tez nisz, alternatywy, aby nie skończyć na budce z fast foodami / jak to często bywało/, ale by jednak zdołać znaleźć coś ciekawszego, z jakimś klimatem. Do Wuja Maca chodziliśmy tylko się wysikać, bo było za darmo i po drodze od dworca.

         Przejściowe dwudziestolecie drugiego kapitalizmu polskiego pozostawiało jeszcze nie ruszone nisze PRL-u.

         Chociaż główne posiłki zjadało się czasem w socjalnej „Europie”, wśród marginesu i ochrony porządkowej, chodziło się do jakiejś stołówki kolejowej, a zwłaszcza do perspektywicznej widokowo restauracji dworcowej na dworcu głównym z szarymi już, choć pięknymi kamienicami pruskiej secesji za szybą i z echem ogłaszanych odjazdów w tle, bywały i inne, bardziej wyszukane miejsca.

         Chociaż na śledzika w śmietanie z piwem, albo z czystą bywało się w tak ikonicznym lokalu, jak dawna „Karczma słupska” z solidnymi PRL-owskimi stołkami w stylu cepeliowskim i z dopracowaną arcyklasyczną dekoracją ale w sennej, cichej atmosferze. Podobny lokal uchował się tylko w Białej, przy ul. 11 Listopada i w Sygiecie Marmaroskim w Rumunii / oczywiście w całej Rumuni jest ich pewnie więcej/. Bardziej żywiołowo i gierkowsko, choć generalnie w stylu lat osiemdziesiątych z plastikowymi literkami w ściennej rozpisze dań bywało w centralnej baro-restauracji za BWA. Tu jadło się jakieś flaczki, płucka, gulasze, galaretkę z wódeczką. To był nasz ulubiony lokal, gdzie przy fascynujących rozmowach z tematyka właściwą filozofom, agentom służb specjalnych i psychoanalitykom czas został pokonany w wymiarze obiektywnym i intersubiektywnym. Pewnego dnia pojawił się tu w naszym towarzystwie również kolega Masorz w swoich czarnych skórach, przywitany uprzednio telefonicznie  przez Gorisza /przez pomyłke/ jako „stara ciota”. Kiedyś także, pewnego wieczora, Gorisz naraził się w dosyć eleganckiej restauracji w ścisłym centrum w bezpośrednim sąsiedztwie galerii dystyngowanemu towarzystwu prawników przy stole.

         W czasie kiedy jego świadomość określał już w dużym stopniu istotny potencjał spożycia kilku kufli złocistego soku wszczął małą awanturę z jakimś prokuratorem.

         - Nie wiem skąd wypełzłeś robaczku, ale radzę ci, wracaj lepiej do swojej czarnej dziury! – rzucił pogardliwie pan prokurator w stronę lumpen i anarcho- lewicowej ikony, cytując z klasyki kina amerykańskiego, chyba z „Gliniarza z Beverly Hills” . Poszło prawdopodobnie o rezerwację stolików.

         Gorisz miał talent do wywoływania takich skandali stolikowych z zastosowaniem funkcji wygłaszania krótkich, ale doniosłych manifestów / pół zrozumiaych – półbełkotliwych/. Na przykład podczas mistrzostw w skokach narciarskich, w nabitej widownią telewizyjną knajpie w Tarnowskich Górach wrzeszczał dopingując Svena Hannavalda z okrzykiem „Hanavald. Kocham tę niemiecką krew!”. U Huberta, w centrum Czeskiego Cieszyna wszczął głośną polemikę na tle narodowościowym z czeską obsługa lokalu, zakazującą odtwarzania tanga argentyńskiego z dyktafonu w restauracji. W słynnym czeskocieszyńskim, parkowym „Sikoraku” nad Olzą wydzierał się na studentów Politechniki Gliwickiej z pogardliwym epitetem „Podzespoły”, którym to pozbawionym współczynnika humanistycznego „pałom” chciał przekazać iż „Jahwe do niego przemówił”.

         Dziś nie ma już „Słupskiej”, ani prostokąta za galerią, Europa chyba Unii też nie dożyła. Bezlitosne prawa rynku unicestwiają takie najwrażliwsze nisze, ludzie chcą chodzić albo do tanich fast fordów albo do ekskluzywnych restauracji. Jest to kolejny przyczynek do zapytania o kondycje tak zwanej klasy średniej w Polsce.

         Po studiach i po latach trafiło się nawet do katowickiej „Tatiany” na pieczonego łososia, przed wypłatą za zlecenie u Masorza. Raz też w Hotelu „Katowice” spędziliśmy spotkanie sentymentalne z Goriszem, który odwiedzał już śląską stolicę jako średnio świeży emigrant ze swoją partnerką / panią prawnik/. Posiedzenie to poprzedziło spojrzenie całościowe z perspektywy tarasu widokowego na szczycie „Qubusa”.

         Ten horyzont zakończył erę naśladowania Biga Lebovskiego z jego niskobudżetową nonszalancją i erę dewizy skandowanej przez raperów z Beastie Boys – „two bax a day”. Skończył się bal na Titanicu. Dla jednych oznaczało to wejście do europejskiej a raczej wyspiarskiej klasy średniej, dla innych pogrążenie się w jeszcze bardziej redukcyjnym trybie wykluczenia. Oczywiście w tym zestawieniu nie uwzględniamy służbowych obiadów z ambasadorami ani z kierownikami instytutów naukowych, które zdarzały się w innych miastach. Trudno wspomnieć też wszystkie mniejsze bary, odwiedzane wyłącznie dla celów pitnych, jak np. pod „Spodkiem” / gdzie koleżanka Maria widziała unoszącego się ducha postmodernizmu/ albo w Murckach, pod lasem.

         Gorisz zaciągnął mnie kiedyś do niskiego parteru na spokojnym placu na centralnych tyłach, na placu z pomnikiem braterstwa broni, gdzie w spokoju świetnie uchowała się atmosfera przedwojennych Katowic. We wnętrzu także pozostała nietknięta arcyklasyka. Kilka godzin trzeba było spędzić tez w upalnym maju w budach na tyłach międzynarodowego dworca autobusowego, przed odjazdem do pięknej Słowenii.

         - Po co jedziesz do Słowenii? Chcesz zobaczyć Kranca? – pytał facet z baru. 

 

         W czasie pierwszych kontaktów Katowice były punktem spec. znaczenia. W liceum po raz pierwszy pojawiłem się na UŚ-owskim WNS-ie. Stało się to z racji eliminacji okręgowych konkursu wiedzy historycznej. Spośród wyznaczonego kanonu lektur wybrałem „Aleksandra Wielkiego” Aleksandra Greene a. Rozmawialiśmy, chyba z profesorem Jerzym Jarosem o Olimpias, matce wodza. Historia zawsze mnie pasjonowała, ale nigdy nie byłem konkursowym detalistą / w przeciwieństwie do własnej twórczości prozatorskiej/. Chodziło raczej o rozległe procesy, współzależność zdarzeń, niezależne wnioski, estetykę historycznej materii, w związku z czym nie odniosłem jakiegoś większego sukcesu.

         W trakcie studiów kontakt z władzami centralnymi uczelni w Katowicach nie skupiał się niestety na sprawach naukowych, ale administracyjnych, co wyrażało się w korespondencji przewodniczącego Koła Naukowego Etnologów i w spotkaniach na szczycie dotyczących pewnego sporu wewnątrzinstytucjonalnego. Takie było zrządzenie przewrotnego heglowskiego losu. Bywały nawet porady prawne u przedstawicieli głównego samorządu studenckiego. Kiedyś koleżanka Maryjka widziała swojego prezesa w bardzo radosnym nastroju na ulicy Piotra Skargi, a było to właśnie po wspomnianych konsultacjach, choć całokształt sprawy rozgrywał się generalnie w Cieszynie.

         Z perspektywy czasu pojawia się żal że pewne autorytety naukowe i intelektualne zostały poznane z zupełnie innej strony, nie mówię tu o zwykłych, dyspozycyjnych funkcjonariuszach systemu, bo to oczywiste, że od takich trudno wiele oczekiwać. Być może rewolucja młodości za mocno zawładnęła wówczas naszymi głowami, może nawet ucierpiały jakieś perspektywy kariery / choć nigdy nie chodziło o takie bezpośrednie przełożenia w działalności i w motywacjach/, ale wiedza o życiu i mechanizmach struktur decyzyjnych otwarła nam oczy na szerszą prawdę, dostarczyła wielu wspólnych przeżyć, doświadczeń i przygód, nawet w wymiarze humorystycznym – zwłaszcza, kiedy sprawy rozgrywały się pomiędzy happeningiem a procedurą, zachodząc jednak daleko i tocząc się od rzeczy błahych ku coraz większym jak śniegowa kula. Wiele osób przeżyło swoisty test powagi i przyzwoitości, nie zabrakło także cennych wyrazów sympatii i wsparcia, a to szczególnie się liczy! Formalnie, przyszło także „oczyszczenie wewnątrzresortowe”, także od najwyższych czynników. Można powiedzieć, że słuszne racje zostały obronione, a nasze zmagania przyniosły nawet pewne pożądane rezultaty. Można powiedzieć, że co nas nie zabiło, to wzmocniło. Transcendentne kompetencje Zarządu i tak zostały niewzruszone, a „pewne mankamenty formalne polecono niezwłocznie usunąć”.

         Później, stopniowo Katowice stawały się celem wypadów towarzysko – sentymentalnych, choć zawsze towarzyszyło temu jakieś wydarzenie, albo zamierzenie „wyższego rzędu”.

         Pewnego razu, choć jechałem na ezoterycznie / jakoś jungowsko/ brzmiący wykład z sanskrytologii w Górnośląskim Centrum Kultury – „ Archetyp Waruny czyli tajemnica jaźni”, zamiast dekonstruować w sobie Warunę trafiłem w końcu spóźniony do knajpy z Goriszem. Innym razem byliśmy tam na wykładzie Krzysztofa Pawłowskiego o drodze jogi i kontemplacji chrześcijańskiej. Gorisz stwierdził, że prelegent ma styl i podobny jest do Romusia Polańskiego.

         Spotkaliśmy się kiedyś w jakiejś przydworcowej budzie, kiedy z punktu widzenia Świerzego urzędnika uczelnianego omawiałem perspektywy rozwojowe absolwentów na rynku pracy. Pojechałem wówczas do Katowic w krawacie od wujka  z Deutsche Bahn, po inauguracji roku akademickiego, pierwszego października.

         Kontynuując później tę krótką ścieżkę znalazłem się trzy razy w wyciszonych salach o nowoczesnym standardzie w Wojewódzkim Urzędzie Pracy na kursach prowadzonych przez sympatycznego doradcę zawodowego, pana Macieja Zegarka, ocierając się nieco o atmosferę high life’u nowej specjalizacji.

         Jeszcze kiedy indziej Masorz poprosił mnie o tłumaczenie jakiejś ulotki farmaceutycznej anabolików. Tłumaczyłem mu wtedy co oznacza oligospermia / robiąc dobre wrażenie przy kompletnej nieznajomości angielskiej nomenklatury tej branży, ale odwołując się znów w pamięci do pewnego amerykańskiego filmu, do kina, którego właściwie nigdy nie oglądam.

 

         Nie byłoby Katowic, gdyby nie księgarnie i antykwariaty. Zgodnie z norma wieku i umysłu, snuliśmy się po barach i biegali po antykwariatach, znajdując tam, gdzieś na Bankowej, swoje stare – nowe „Modele i paradygmaty”, choć antykwariaty stanowiły domenę literatury pięknej. Nowości naukowe zdobywaliśmy w księgarni WNS –u, skąd często przytargało się jakieś Enneady Plotyna, „Szachownicę” Brzezińskiego, coś z Chomsky’ego, Amartyi Sena, Gumilowa, Derridy, Adorna i Levinasa, Ratzingera, Życińskiego, historiografię granic Śląska i inne cuda.

         W sferze antykwarycznej, także pozaliterackiej czyli „starociowej” prawdziwą atrakcję dawały niestety już nie istniejące antykwariaty i księgarenki na „dolnej płycie” dworca kolejowego. Stamtąd przywędrowała „poezja narodów Jugosławii” z nierozciętymi od 1938 roku stronicami! Pamiętam, że na dworcu często słychać było komunikat o odjedzie do stacji finalnej Kijew Passaż, tak wiec musiała pojawić się Ukraina / „Ukraina to nie Rosja”/ samego Leonida Kuczmy / jeśli autentycznie jego/ podgryzającego końcówki okularów na okładce. Znalazły się też na przykład „Poezje wybrane” Iwana Franki i „Systemy partyjne w Europie Środkowej” a także poetyckie i refleksyjne reportaże Romana Bąka / „Kaligrafia śniegu”/ między innymi z … mojego Skoczowa, odwiedzonego przez autora po papieskiej pielgrzymce sarkandrowskiej, z akcentem położonym jednak na zawiłą historie protestantyzmu w Czechach. Tu wystąpiły też „Wiosenne wody” Turgieniewa / za grosze/.

         W kioskach na górnej płycie obok Guardianów, Wall Street Journalów, Argumentów i faktów kupowało się czasem na okrasę nawet Schlezische Wohenblatt.

         W przerwie, przy wyszukiwaniu takich obiektów można było pooglądać nowe barwy i wzory bokserek albo damskich mini-fig.

         Podobny asortyment przeglądało się czasami wychodząc na przykład ze Schellingiem albo z jakąś płytą cd z historycznymi przebojami radzieckimi z Empiku, lub oczekując na autobus KZK GOP do Tarnowskich Gór albo do Sosnowca, gdzieś w cieniu ukrytego za straganami targowiska kameralnego pomnika ku czci pierwszego kongresu syjonistów.    

         Właśnie w obrębie wyżej wspomnianej dolnej płyty, w półmroku bocznego korytarza, pomiędzy kasami międzynarodowymi a dworcowym autosalonem w czasie Wojny w Zatoce przeprowadzono jedną z operacji wywiadowczych wymierzonych w reżim Saddama. Przeprowadzono tu operację uprowadzenia ministra spraw zagranicznych Iraku Tarika Aziza.

Otóż ze względu na noszony wówczas przeze mnie żywiecki jasny kożuszek z pokaźnym kołnierzem / w stylu saddamowskiego dygnitarza/ zostałem potraktowany przez dwóch napastników atakujących od tyłu jako …  Aziz . Dwoma napastnikami próbującymi wykręcić mi ręce, przedstawiającymi się jako agenci Mosadu okazali się Masorz i Gorisz / znali czas mojego przyjazdu i śledzili mnie od momentu wejścia na dolną płytę/, a ja już chciałem użyć stalowego środka mojej ukraińskiej walizeczki marki Sievierodoniec, postępując znów zgodnie z filmowym wzorcem amerykańskich gliniarzy!

 

Obraz miasta i jego charakteru byłby niepełny, gdyby nie katowickie kościoły. Obiekty te będące domami Boga i spiętrzonymi punktami semiotycznymi jednocześnie, zawsze wskazują jednocześnie inną rzeczywistość i są skupionym obrazem doczesnej tożsamości miejsca. Jako homo viator, powinienem zawsze zaczynać albo kończyć na tej tematyce.

Największa świątynia stolicy Śląska, Katedra Chrystusa Króla często zapraszała mnie w swoje progi – jako forma architektury i przestrzeń sakralnego ducha. Percepcja zwracała także uwagę na rozmach kurialnego kolosa na tyłach świątyni.

Budowla ta była mi bliska także, jako nieformalnemu konsultantowi pewnej niezwykle obszernej pracy o … przedwojennych gazetkach parafialnych na Śląsku, więc miejsce to stało się obszarem zarówno religijnej ekstazy, jak i zmory wspomnień o zmaganiach z nierealnym kolosem zamierzeń na pewnych studiach katechetycznych. Zdarzały się też przełożenia tematu / w pierwszej opcji/ i w innych kontekstach w sferze podświadomej snów.

Do katedry trafiało się zwykle po wykładach pana Zegarka w Wojewódzkim Urzędzie Pracy. W superstrukturze wyobraźni objawiały się natomiast improwizacje organowe Juliana Gembalskiego a nawet Józefa Skrzeka, i wystawy w Muzeum Archidiecezjalnym, których jakoś nigdy nie mogłem doświadczyć. / na przykład wystawa retrospektywna takiego Wernera Lubosa, o którym wiele słyszałem bywając w Tarnowskich Górach./

Historia zapisała na swych kartach dzieje wielu zmagań o istnienie i kształt tego sanktuarium. Zdając sobie w pełni sprawę z rygorów stalinowskich ograniczeń ery stalinogrodzkiej zauważam, iż w ramach historycznej syntezy kanonów socrealizmu i architektury sakralnej powstała budowla jedyna w swej oryginalności, a symbolicznie tylko zaakcentowana niska wieżyczka / zgodnie ze stalinowskimi dyrektywami/ nad zwężającym się z dalszej perspektywy okręgiem świątyni / i jeszcze ze skrzydłami Zemły!/ stwarza wrażenie zamierzonej koincydencji z późniejszym gierkowskim spodkiem, tworząc panoramę kosmiczna i  ostatecznie postmodernistyczną. / Znów jakaś przemyślność heglowskiego ducha!/

Krajobraz metafizyczny centrum kształtował też szary, kubistyczny Kościół Garnizonowy.

Kiedyś, po konsultacji z Masorzem na temat przesłanej pracy o filozofii społecznej Sartre’a, w dzień styczniowej iluminacji owsiakowskiej trafiłem do Panewnik, dostępując szczęścia zobaczenia słynnej franciszkańskiej szopki, pozostając Zasze pod silnym wrażeniem impresji związanych z tą tradycją duchowości.

Spośród świątyń katowickich szczególną uwagę jako kontrapunkt ceglanych familoków i ich swojskości zwraca kościół w zabytkowym Nikiszowcu ze swoim późnym barokiem i jego pruska formą. /Nie wiem co stało się z kolekcją fotograficzną poświęconą tym właśnie fenomenom./ Jako jego przeciwieństwo jawi się zaś klasyczny, ciemny neogotyk parafii księdza Szramka w centrum, będący dla mnie zawsze ucieleśnieniem śląskiego krajobrazu. Podobnie jak na Nikiszu, drewniany kościółek Świętego Michała Archanioła w Parku Kościuszki w bliskim sąsiedztwie nagrobków czerwonoarmistów stanowi jakby pole metafizycznej koegzystencji opozycji binarnych z przesłaniem ostatecznego heglowskiego zniesienia / w syntezie „po drugiej stronie”/ i pozagrobowego pojednania ludzi i idei.

Zmierzając w różnych sprawach na Bankową, zawsze intrygował mnie neogotycki, a właściwie też romanizujący, solidny i pełen historycznej samoświadomości kościół ewangelicki Chrystusa Zbawiciela.

Obraz wnętrza tego sanktuarium został tak silnie, a jednocześnie nieprecyzyjnie odbity w głębi mojej własnej percepcji wewnętrznej, iż paradoksalnie nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy trafiłem kiedyś rzeczywiście do tych wnętrz, czy też nie. Atmosferę związaną z Kościołem Zbawiciela przypomniała mi orkiestra dęta kopalni „Wieczorek” wykonująca repertuar kolędowy na iście luterańską nutę. Z godnie z przeznaczeniem, po raz pierwszy słuchałem płyty z jej nagraniami dokonanymi jeszcze za życia biskupa Szurmana w Wigilię, zeszłego już roku. / Płytę dostałem w nagrodę od znanego górnika – podróżnika – „śląskiego hajera” Mieczysława Bieńka, występującego wcześniej z prelekcja o Kirgistanie w skoczowskim kinie/.

 

Jednym z niezrealizowanych, a przybliżających się w perspektywie najbliższych dni zamierzeń związanych z Katowicami staje się możliwość wzięcia udziału w koncercie Filharmonii Śląskiej. Byłem już w filharmonii w Berlinie, w Helsinkach, Tallinie i Użgorodzie, a tu jeszcze nigdy to nie wyszło! W programie na sobotę flet i fortepian – Chopin, Liszt, Mendelssohn, Liebermann i Taktakiszwili / twórca hymnu Gruzińskiej SRR/. Wystąpi piękna i giętka Jadwiga Kotnowska / na fotografii w czarnej ramonesce/ z dwoma pianistami, a ja miałbym się pojawić z dwoma pięknymi towarzyszkami…

Kiedyś, jeszcze za życia dziadka, Jana Brody, odwiedził nas w dziadkowym towarzystwie brat Karola Stryi i redaktor z Londynu, żołnierz AK Adam Gaś…             

 

                                                        Szymon Broda                                             

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl