Przemierzanie Ołomuńca na piechotę i środkami komunikacji publicznej przy jednodniowych próbach obejmowania tego miasta z elementami szczególnie interesującej okolicy jest zadaniem trudnym. Tym razem główny akcent – centralny i inicjalny przypadł na górujące nad miastem i rozległymi obszarami wokół niego święte wzgórze klasztorne – Svaty Kopeczek.
Dla mnie ta kwintesencja ducha Moraw to właśnie owo sanktuarium – włoska i austrowęgierska w swojej potężnej formie pieczęć nad swojskim krajobrazem kameralnych wzgórz Hany, nad coraz bardziej rustykalną zabudową stolicy Moraw Północnych, nad sielskimi polami żółtokwitnących rzepaków i polnymi drzewami.
Kwitnięcie tych drzew, jednorodna i czysta zieleń trawy pozwoliła w tym roku na duchowy rozkwit tych sakralnych łąk i wzgórza, pozostawiając dyskretnie w tle na dole osłonięty szafirową mgiełką kontur miasta i jego wieże, szczególnie gotycki hełm katedry św. Wacława ze słynną czaszką sarkandrowską, inne wieże kościelne i miejskie oraz kontury współczesnych wieżowców. Kontury miasta nie dominują jednak nad rozłożonymi pod wzgórzem skrzydłami hanackiej przyrody Obniżenia Górnomorawiego.
Potężna kremowa fasada czoła świątyni wzbija się w błękit nieba. Ponad regułami grawitacji masy przemykają nieznaczne chmurki. Nieograniczone niebo pozostaje jednak epizodycznie naruszone przez gesty świętych dłoni mnichów w kapturach z piaskowca – błyszczących teraz odnowionym blaskiem. Podobnie na prostym dachu symetrycznych skrzydeł tworzących wraz z bryłą kościoła dziewięćdziesięciosiedmiometrową fasadę frontu w błękicie błyskają rozszczepione promienie aureoli wielu świętych a niekiedy nawet ich miecze i inne akcesoria świętego oręża.
Pod kościelnymi murami oprócz nielicznych pielgrzymów i turystów nadciąga w samo południe, w sobotę towarzystwo rodzinne w piknikowym nastroju. Ostatni dzień kwietnia zwiastuje już czas maryjnej chwały, a zakochani opalają się na trawie w łagodnym blasku słońca. W Polsce zaczął się właśnie pierwszy dzień długiego majowego weekendu z bardzo niepewnymi prognozami pogody na następne dni, i ten, jedyny dzień dał szansę, aby dotrzeć do Svatego Kopeczka.
Pierwszy raz, dwadzieścia lat temu, podczas zawadiackiego wypadu na studiach, będąc w Ołomuńcu, nie wiedziałem nawet o istnieniu tej mistycznej a monumentalnej górki. Z tego czasu w pamięci pozostały mi szczególnie wysokie, pełne ciemnej zalewy słoiki z utopencami w dworcowym barze. Rok temu podziwiałem szeroki pas klasztornej kubatury ponad rzepakami jeszcze z okna pociągu wjeżdżającego do Ołomuńca, a potem w serpentynach drogi do Sternberka. Sprawdziła się dewiza, że do trzech razy sztuka.
Trzeba było jednak spóźnić się w Czeskim Cieszynie na ekspres do Bogumina, wbiegając na peron za odjeżdżającym składem znów z nieodpowiedniej strony, by tym razem powitać klasztorne mury z okna Pendolina, do którego dostałem się zaopatrzony w wyłożone na stacji w Ostrawie – Svinov książki z ostrawskiej biblioteki – ciekawe analizy geokulturowe pogranicza i w historyczny album „Vychodne Slovensko”, które musiałem potem taszczyć na całym pielgrzymim i podróżniczym szlaku.
Wcześniej, kiedy zmierzałem ku dworcowej szafie z tą wspaniałą biblioteczną inicjatywą, wystraszył mnie cień sunących za mną znienacka trzech dwumetrowych komandosów. Nigdy nie widziałem jeszcze na dworcu funkcjonariusza z tak długą lufą karabinu i z palcem na spuście. Zamiast do akcji, panowie podeszli jednak do bufetu. Słyszałem potem w telewizji o szeroko zakrojonej akcji w całym kraju, która zakończyła się ujęciem zamachowca na dworcu w Hardec Kralove.
Podczas jazdy pociągiem oszczędzałem mojego fotograficznego akumulatora, a jest czego żałować, gdyż na prowincjonalnej stacji Cesky Tesin – Albrechtice pojawiła się prosto, jak ze światowego wybiegu dla modelek, dziewczyna w upiętych kształtach ciemnowiśniowej kurtki i spodni, w kamizelce i ciemnowiśniowym krawacie. Przyćmiewając stacyjną prozę swoją elegancją i szykiem, mogłaby przejąć absolutną władzę nad kursem do Opavy – Vychod!
Na stacji Szenov błysnęły intrygujące kopuły tamtejszej barokowej bazyliki za brzozami. Przeczytałem potem w necie, że ponoć w miejscowości nie brakuje też socrealistycznych sgrafitto Vilema Wuenschego. Górskie akcenty w tle, stawy i drzewa, a nawet nadzwyczaj białe w błękicie nieba dymy hutnicze jawiły się niezwykle malowniczo. Pod taflami stawów kryły się pewnie jeszcze znane cieszyńskie utopce, a w pokopalnianych dołach górnicze duchy. Przejeżdżając przez kolejne bezdroża Ostrawy, przekonałem się, że mimo europejskich kłopotów jej stalowym imperium nadal władają Hindusi z Arcellor Mittal Steel. Napisy z nazwą tej firmy widniały na lokomotywach – dieslach ciągnących ciężkie ładunki i na włazach do wielu przemysłowych hal. Podróż w zwykłym składzie upłynęła więc barwnie.
Kierując się od siódmego przystanku linii 11 autobusu miejskiego przyjeżdżającego od dworca kolejowego skierowałem się ku sakralnej zabudowie z boku. Boczne bryły i kopuły wież przypomniały nieco konstrukcję klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej ze swoimi kramami, budkami i przybudówkami robiącymi nieco senne wrażenie zapuszczonych tyłów. Typowo morawskim gestem wśród świeżej zieleni drzew powitał jednak w tym ustronnym miejscu święty Jan Nepomucen ze swoją kolumnową trójcą z piaskowca. Cały splendor uderzył od przodu. Akurat podczas wejścia na centralne schody rozległa się z dużym pogłosem radosna muzyka kapeli w dawnym stylu, która, jak okazało się niebawem, towarzyszyła w tym zaszczytnym miejscu młodej parze przy ołtarzu. Szkoda , że nie mogłem usłyszeć piszczałek imponujących organów kościelnych, duch nakazywał w tej chwili uczynić to wyobraźni.
Przed wejściem do wnętrza należało nawiązać jeszcze bliższy kontakt z wyróżnionymi figurami świętych Norberta, Augustyna, Cyryla, Metodego a przede wszystkim z wyniesioną Maryją tronującą z Dzieciątkiem.
Warunki lokalizacji nakazywały także spróbować połączyć w dystansie obiektywu potężną ścianę z kameralnym signum pewnego przydrożnego, kamiennego krzyża – barok z wotywnym neogotykiem pewnej rodziny.
Okazało się, że boczne kaplice wnętrza kryją szczątki świętych Wiktora i Liberata. O ile nie wgłębiając się na miejscu w historię Wiktora, trudno na podstawie danych rozsianych w różnych źródłach zidentyfikować człowieka o często występującym w panteonie katolickim imieniu, można chyba dostrzec w Liberacie trzynastowiecznego franciszkanina włoskiego, o którym wspomina ks. Henryk Fros i Franciszek Sowa. Ołomuniecka katedra mieści także relikwie świętej Urszuli. Nie spodziewałem się, że duchowa stolica Moraw już w fizycznym wymiarze tak obfituje w uczestników tajemnicy świętych obcowania. W naszym parafialnym Skoczowie z rzadka pojawiały się tylko sarkandrowskie cele peregrynacji do Ołomuńca, a tak wielu uświęconych sług Pańskich stwarza tu atmosferę wysławiana przez różne religie, twierdzące w swoich tradycjach, że obecność cała prawdziwego świętego wśród nas jest faktem bardziej błogosławionego promieniowania niż przekazy jego nauk.
Nie biorąc zbyt poważnie słów amerykańskich autorów przewodnika po Republice Czeskiej, stwierdzających że z bliska Bazylika Nawiedzenia najświętszej Marii Panny „rozczarowuje”, zanurzyłem się we wnętrza pełne muzykujących aniołów i sztukaterii Fontany dochodzących w swej głębokości do trzydziestu centymetrów. Właśnie rozbudowane organy z ich wielowarstwowością i struktury promieni ołtarza są tu zasadniczym zespołem wielkiej gry. Jasność okrągłych iluzjonistycznych kopuł otwartych na światło słoneczne i ich łagodne kolory, podobnie jak personifikacje kontynentów w stylu tiepolowskiego pałacu biskupiego w Wuerzburgu rozjaśniają to, co mroczne. Jakby w przeciwieństwie do rozmachu grup dekoracyjnych w kościele wręcz miniaturowo jawią się dwa wizerunki maryjne będące dominantami treściowymi – jeden centralny, drugi bardziej peryferyjny.
Na głównym ołtarzu jaśnieje, trudno jednak zauważalna Madonna – cudowna postać ze snu pustelnika, którą ludzie mieli rzeczywiście przynieść przed oczy mnicha po jego przebudzeniu. Wizerunek ten ginie w blasku i trudny jest do uwiecznienia przez fotografa – amatora dysponującego ograniczonymi środkami. Przed jednym z bocznych ołtarzy znaleźć możemy Maryję o ciemnych, pucułowatych rysach romskiej kobiety, do której co roku pielgrzymują przedstawiciele jej narodu.
Oba oblicza Przenajświętszej w takiej obecności świadczą chyba o skromności i bezgranicznym poddaniu Najwyższemu Matki Boga.
Tata, jako plastyk nie przepadał za barokiem. Był miłośnikiem gotyku. Dla mnie wnętrza kościołów romańskich i gotyckich były raczej reprezentacjami idei, odzwierciedleniem teologicznej abstrakcji, klasycyzm zaś zastygłego ładu. Barok to nie tylko obecność symboli, ale żywe odwzorowanie świata i osób z ich biblijnym trychotomizmem – jednością ciała – duszy i ducha. Mnie zawsze pociągał barok – barwa i dynamika! Różnica między nami w tym zakresie znamionowała chyba odmienność duszy protestanta i katolika.
Kościół barokowy właśnie przez swój dynamizm, niejako przez uczestnictwo w augustyńskiej doktrynie wiecznego i trwałego aktu stworzenia – creatio continua i tomaszowej doktryny partycypacji wszystkich bytów w Bogu –Absolucie jest właśnie żywy w swojej wymowie. To jakby ciągle aktualne uczestnictwo w pierwotnym przełamaniu kosmicznej osi symetrii, plastyczna obecność jakiegoś einsteinowskiego zakrzywienia i heisenbergowskiej nieprzewidywalności, dlatego wnętrza te zachowują wymiar kosmogoniczny.
Ojciec , jak inni krytycy narzekał na nadmiar barokowych zawartości w kościołach, na nadmiar zdobień i ornamentyki, a one inspirowały moje dziecięce obrazy i rysunki pełne barokowych ślimaków i meandrów z ich ukrytym i najgłębiej wyeksponowanym sercem i Bogiem. Ostatecznym ornamentem i stosowaną do dziś przeze mnie sygnaturą na pracach plastycznych pozostaje prosty w swojej pierwotności, ale barokowy inicjał S.B. / trochę od tak zwanych „esów – floresów”, a nie od Służby Bezpieczeństwa/ a atrybutywne barwy czerwieni i ciemnego błękitu oznaczają współpracę miłości i mocy. W zamyśle wszystko pozostawało tam duchowe, pozostając jednak w swoim pluralizmie, jak w filozofii Svamiego Prabhupady. Każdy kwiat pozostawał różą Małego Księcia, a jednak było ich nieskończenie wiele.
Krytycy baroku zwracają uwagę na jego instrumentalne traktowanie przez ideologię kontrreformacji, na imaginatywną „Biblię Pauperum” stojąca w sprzeczności z zasadniczym skupieniem się na Słowie Bożym.
I taki był istotnie społeczny wymiar plastyki potrydenckiej, ale w podświadomości mojej dziecięcej duszy barkowa gra znamionowała najtrudniejsze zadania umysłu w poszukiwania relacji między ostateczną akceptacją pluralizmu a pierwszoplanowym przyciąganiem Najwyższego, co oddają słowa o tym, że dzieła Boże nie giną. Transcendencja występuje jako alternatywa wobec monizmu ontologii, całkowicie lub zasadniczo bezosobowego absolutu i materii, a przecież wszystkie stworzenia w religijnej wizji rzeczywistości nie są tylko fenomenami filozofii, choć nie są Bogiem ani nawet cząstkami uczestniczącymi w fundamentalnej dychotomii Pustki – Formy.
Nawiedzając uważnie świątynię barokową pamiętać należy wszystkie uobecniane w jej interiorze formy zostały powołane do istnienia ostatecznie tylko dla Boga, pozostając pustymi w swej istocie z racją istnienia „na zewnątrz”. „Tylko Bóg nasyca” - stwierdza Tomasz z Akwinu. Zapomnienie tej podstawowej prawdy prowadzi do dramatu i największej tragedii egzystencjalnej.
Gra między treścią a formą takiej budowli sakralnej, rzec można między Pustką i Formą zaczęła później mnie fascynować także w konstrukcji świątyń hinduistycznych z ich horrorem vacui. Tam jednak szaleńcze nagromadzenie elementów pozostaje na zewnątrz, pozostawiając puste sanktuarium wewnętrzne – garbagryha.
Barokowa imaginacja naprawdę występuje dla oczu duszy wyłącznie jako ancilla ilminatione zgodnie z wizją Augustyna – czyli jako prowadząca do Oświecenia.
Od lat przeżywam dylemat, czy zdecydować się o tej porze roku na jakąś perłę baroku morawskiego, czy też na górskie wąwozy na Słowacji za Żyliną i Bytczą. W tym roku wstępnie podjęliśmy też ze znajomymi decyzję o wyjeździe do węgierskiego Miszkolca z jego cerkiewnymi ikonami i do rezerwatu Aggartelek. Jednak warunki atmosferyczne pozwoliły tylko na zagospodarowanie soboty, w rezultacie czego stwierdzić można, że Kromierzyż pozostał ziemskim rajem biskupów ołomunieckich, natomiast Svaty Kopeczek preludium ich raju niebieskiego.
Nie byłem nigdy w Rzymie, ale jego architektoniczno - teologiczne kanony na Morawach w swojskim i oszczędnościowym kontekście wydają się niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od domu sercu znacznie bliższe.
Po przemarszu orszaku ślubnego i po dokonaniu sesji fotograficznej, wychodząc z sanktuarium w tle jedynego autoportretu z wyjazdu do Ołomuńca na symetrycznych tarczach zegarowych ukazała się godzina 12.45.
Nie znoszę drobnorozpisanych i straszliwie okraszonych graficznie rozkładów przy czeskich zastawkach autobusowych. Pytając paru ludzi bezskutecznie o drogę do klasztoru Hradisko, nie bez pewnej już dozy stresu komunikacyjno – logistycznego przekonałem się jednak niebawem, że system jak zwykle w tym kraju działa, także w sobotę, a historyczny związek Kopeczka z Hradiskiem zostanie dziś odnowiony poprzez długi marsz i dobre buty.
Młodzi na spacerze z psem o Hradisku nie wiedzieli, chociaż szukali w smartfonie przy pomocy GPS-u, dziadek na przystanku coś tam słyszał, ale babcia, z racji tego iż mieszkała właśnie w centrum lokalizowanego kwartału, obiecała pokazać mi nie tylko potężny klasztor, ale i zaplanowany na trasie Sobór św. Gorazda, przed którym pożegnaliśmy się, a nawet wskazać drogę do kwitnących o tej porze roku ogrodów miejskich i rozarium.
Podchodząc pod cerkiew nazwaną tajemniczym imieniem Gorazda, przypomniałem sobie jak dwadzieścia lat temu obchodziliśmy ten tajemniczy budynek z kolegą Goriszem, szukając wówczas tajemniczych związków budowli z Serbami, a nawet odwołując się do tradycji wielkomorawskich. Trzeba przyznać, że odwiedzaliśmy takie obiekty obowiązkowo i oczywiście zawsze jakieś muzeum, nie kończąc wyłącznie na piwie i utopencach. Ten zakątek zwiastował już bliskość sławnego rynku i Uniwersytetu Palackiego, a Gorisz zawsze żywo interesował się tradycjami naukowymi różnych ośrodków Europy, zawsze pełen entuzjazmu, by nawiązać z nimi współpracę.
Pytałem panią o obecnych wyznawców Cerkwii, ale w tym zakresie nie wykazała się zbytnią orientacją, stwierdzając tylko, że świątynia zwykle jest otwarta. Wspomniała coś o Rosjanach, wywiezionych do ojczyzny przez Stalina. Pytałem też jak Czesi świętują Pierwszego Maja. Ja opowiedziałem jej o obecnej popularności czeskiej historii w Użgorodzie , / co okazało się jej zawsze skrywanym marzeniem/, o pełnych restauracjach z czeskim piwem i z knedlikami, o przedwojennym banknocie stukoronowym z napisem cyrylicą, o pocztówce z pomnikiem Masaryka, stojącym na centralnym placu nad Użem, którą otrzymał dziadek przed wojną i o tym, jak współczesna Ukraina odmawia Rusinom praw należnym ich w czasach Czechosłowacji. Opowiedziałem też jak Polacy wyjeżdżają na majowy długi weekend. I tak cerkiew znalazła się pośrodku długiego szlaku nad Morawą pośrodku dwóch rozległych celów alternatywnej marszruty ołomunieckiej, tuż poza centrum topograficznym i turystycznym , nieobecnych w amerykańskich przewodnikach na szczęście sygnalizowanych nieco w internecie.
Nie przypuszczałem, że w dzień pełnej wiosny i duchowej peregrynacji podróży po Ołomuńcu trafię w samo serce tutejszego prawosławia o losach tak krętych jak droga do Svatego Kopeczka, w wigilię Paschy w centrum eparchii ołomuniecko - brneńskiej.
Faktycznie, bardzo wielu ludzi kręciło się przed cerkwią na Placu św. Gorazda i w jej wnętrzu, wypełniając z reguły pełne ciszy mury gwarem. Kobiety w czerni myły cerkiewne schody, podobnie jak jeden z popów pucował posadzkę wewnętrzną. Całe ożywienie rozpalało jak cerkiewną świeczkę górujące nad soborową iglicą słońce, podkreślając wiosenną zieleń wieży.
Sobór Świętego Gorazda prezentował się bardzo dialektycznie, z jednej strony pozostając zaprojektowany w ścisłych ramach kanonu rusko – bizantyjskiego, z drugiej zaś ukazując bez wątpienia modernistyczną linię swojej kameralnej bryły. Przedwojenna struktura architektoniczna świątyni w swojej nowoczesności i kanoniczności zarazem wydawała się adekwatna wobec modernistycznej i starej wielkomorawskiej tradycji obecności wschodniego chrześcijaństwa na tych ziemiach. Oczywiście w swoiście ambiwalentnym duchu zaintrygowały mnie tutejsze akcenty panslawistyczne, wątki serbskie i rosyjskie. Postać świętego Gorazda, jednego z patronów Bułgarii, może wzbudzać także zainteresowanie ze względu na hipotezy o jego ukrywaniu się na terytorium Państwa Polan. Wpisuje się to jakoś w uświadamiane na Śląsku Cieszyńskim znaczenie cyrylometodiańskich misji chrystianizacyjnych płynących do nas i do Polski morawskim szlakiem, niezależnie od głównego nurtu, / o czym wspomina się także w tym roku 1050-lecia Chrztu Polski/.
Ku mojej radości mogłem zakupić wiele kościelnych wydawnictw o życiu miejscowej wspólnoty prawosławnej / zawsze jako pewny klient sklepików cerkiewnych w każdym kraju/ za pięćdziesiąt koron, a spośród tych materiałów najbardziej wzruszyła mnie broszurka „O cudownej przyjaźni świętych z dzikimi zwierzętami”, co dało mi wiele prawdziwej, paschalnej, duchowej radości. Żałowałem, że nie kupiłem mamie jednego ze świętych obrazków ikonicznych / co zwykle czynię/ wystawionych na stoliku, być może trzeba będzie jeszcze po niego powrócić.
Jeszcze jednym z uroków cerkiewnych okazał się widok świątyni z perspektywy jednej z największych w mieście, starych, secesyjnych ulic. Jej zieleń, płomienna linia wieży i kameralność na dalekim, acz centralnym horyzoncie stanowi na mojej fotografii interesujący kontrapunkt austriackich rzędów wyniosłych, szarych i piaskowych kamienic, najprawdopodobniej ulicy Masarykovej albo Husovej. To zdjęcie oraz zbliżenie zielonej wieży w błękicie wiosennego nieba powędrowało z przesłaniem radości do jednej z naszych prawosławnych znajomych, kobiety pochodzącej znad Morza Czarnego o niezwykłych talentach językowych i zasługach w kulturalnym mobilizowaniu młodzieży licealnej w naszym mieście.
Po wyjściu z soboru po prawej stronie nad Morawą w pewnym oddaleniu czekał już klasztor Hradisko.
Monumentalne mury przypominające francuskie chatteau zdawały się oddalać się proporcjonalnie do długości marszu niekończącą się ulicą Sokolovską w ich kierunku. Na samotnej ulicy najpierw minąłem smukłą dziewczynę na rolkach o słowiańskich rysach, potem w cieniu starego magazynu i jakiegoś komunistycznego osiedla na zapomnianym podwórku pojawi się monstrualny gołąb z granitu wzlatujący z bagnetów radzieckich i czeskich sałdatów ku wiecznemu pokojowi. Takie ujęcia po drodze dodają smaku i oddają prawdziwy, ale ukryty charakter miasta.
Za blokami pojawił się jakiś strzeżony obiekt sportowy, a potem pola, porośnięte w dużej mierze wiosenną trawą i chatteau rozpostarte na polach jak fatamorgana. Przeszedłem na drugą stronę, gdzie korzystając z jedynego słonecznego dnia miejscowi wylegli opalać się nad rzekę. Przepłynął nawet spacerowy stateczek. Gdybym znał rozkład i miał pewność, że podpływa on pod klasztor, wydałbym jeszcze w granicach rozsądku parę groszy na taki kurs. Potem dostrzegłem, że pod gmach podjechało nawet city taxi. Na brzegu minąłem giętkie sylwetki biegaczek i biegaczy a także rowerzystów. Jednak potężna kubatura zaczynała przybliżać się w obiektywie obejmującym rozwiane brzozowe gałązki.
Im bliżej Hradiska, przypominającego imponujący pałac a nawet centrum administracyjne wysokiej instancji albo nawet koszary raczej niż klasztor, tym bardziej gmach ożywał w poprzedzających go alejach świeżej zieleni. Reprezentacyjny balkon frontowy okazał duże podobieństwo do frontonu pałacu prezydenckiego w Bratysławie. Na tle jednej z jasnych wież wyłoniła się grupa świętych ze sczerniałego piaskowca, z czym zawsze kojarzył mi się barok na Morawach. Okazało się jednak, że jak w przypadku wielu zsekularyzowanych w byłej Czechosłowacji obiektów, klasztor zamieniony został na klinikę wojskową, co dało o sobie znać poprzez obecność pacjentów w szlafrokach na ogromnym dziedzińcu przypominającym zamek w Pardubicach.
Słoneczna biel koszarowego dziedzińca z barokową wieżą Martinellego stanowiła pocztówkową scenerię fotograficzną. Bardziej oryginalny efekt tworzyły kontrasty ciemności bramy głównej z nasłonecznionym błękitem wyłaniającym gotyckie wieże katedry św. Wita wśród delikatnych drzew. Taki widok na katedrę z dystansu bramy Hradiska nie zdarza się często w relacjach podróżniczych i fotograficznych z Ołomuńca!
Nie licząc jeszcze paru drobnych akcentów, właściwie w tym miejscu zakończyła się sakralna dominanta podróży. W drodze powrotnej klasztor majaczył bardzo romantycznie wśród zielonych brzegów Morawy, szczególnie przy zjawiskowej obecności przepływającego stateczku spacerowego.
Potem w rozpędzie rozległej ulicy Sedemnasteho Listopadu przeminął główny gmach Uniwersytetu Palackiego ze swoim trawnikiem i dach katedry za przeciwległą kamienicą. Mignęły tramwaje i dziadek dostał sześć koron. Dalej, wciąż sunąc ku Rozarium i miejskim zahradkom pozdrowiłem trzy najbardziej wdzięczne – nieobjęte botaniczną pieczą ni specyfikacją drzewka przeglądające się złotawej tafli szkła nowego uniwersyteckiego kampusu i w końcu Rozarium!
Pani przy wejściu tłumaczyła architektoniczne plany z lat siedemdziesiątych, kiedy wykończony pytałem o obyczejne obczerstveni i wypatrzyłem zająca wśród klombów, a podobno żyją tam trzy. Słuchałem zapowiedzi filharmonicznych na najbliższy sezon i o przystosowaniu terenu dla percepcji niewidomych.
Nowoczesny park przechodził w coraz obszerniejsze i ciekawsze dla mnie Bezruczovy Sady z końca dziewiętnastego stulecia. Najpierw pojawiły się jakieś drewniane rzeźby totemiczne, potem spłoszone dziewczyny czmychnęły za wielobarwną elipsą tulipanów.
Chociaż zmęczenie dawało o sobie znać, w areale bardziej właściwym dla jazdy na rowerze niż spaceru zaczęły wyłaniać się najciekawsze połacie parku z fragmentami wałów miejskich z różnych epok niby postmodernistyczny, historycystyczny patchwork zdominowany na nowo przez siły pramatki natury. Bluszcz, mech, pnącza drzew z głęboka grą światła od czerni do zieleni w konsystencji świeżego obrazu olejnego i mokrej jeszcze akwareli w dolnej partii kontrastujące z nasłonecznionymi dachami renesansu zjednoczyły fotograficzną rejestrację z wizjami malarstwa i rysunku. Potem jeszcze kłębiły się zwały zamszonych skał. Z zieleni wypełznął masywny neoantyk jakiegoś mauzoleum czesko – jugosłowiańskiego braterstwa broni, nieoszczędzony przez ataki sprayu. Przy końcu mojego rekonesansu stanęła znów ciekawa historyzująca grupa, tym razem stworzona przez rzeźbiarzy z lat czterdziestych w stylu ciężkiego neobaroku. Czterech greckich bogów wznosiło z mozołem okazałe kwietniki z piaskowca. Takie postaci świetnie kontrastowałyby ze śmigającymi na rowerach współczesnymi sylwetkami szczupłych i giętkich rowerzystek w opływowych kompletach garderoby określanych w branżowych katalogach szwagra mianem bielizny gimnastycznej.
Od kiedy zacząłem pojawiać się za południową granicą zawsze byłem entuzjastą czeskiej kuchni, okazuje się jednak, że mogą z tym być pewne problemy, chyba szczególnie w wielkich miastach.
Kiedy w końcu zdołałem wynurzyć się z morza zieleni miejskich ogrodów i znaleźć się tuż na tyłach słynnego rynku, zamiłowanie do chronienia kontemplacyjnego nastroju wolnego od głośnej gawiedzi światowych turystów, pragnienie autentycznej i oryginalnej anonimowości oraz pragmatyzm budżetowy kazały mi pozostać na tyłach.
Po dwudziestu latach przyznaję pełną rację Goriszowi / wtedy jeszcze lewicowcowi!/, że czeski smak narodowy w wersji najbardziej nieskażonej obecny jest w świetnie prosperujących gospodach dworcowych. Gdybym szybko się udał w tym kierunku, pewnie wszystkie potrzeby zostałyby najlepiej spełnione. Po drodze jednak kusiły liczne piwnice pełne morawskich win, trudno jednak było tam wstąpić z pustym żołądkiem, a ceny w setkach koron w stylowych restauracjach. Wietnamskie krewetki czy kebaby nie nadawały się przecież do morawskiego wina, albo do jakiegoś piwa. Usłyszałem też potem w telewizji CT24 że i obcojęzyczne reklamy punktów gastronomicznych stanowią w większych miastach czeskich na tyle poważny problem, iż Snemovna przygotowała projekt o konieczności dwujęzycznych napisów w obronie języka ojczystego.
Trafiłem w końcu do pewnej stylowej restauracji w podziemiach połączonej z systemem piwniczek winnych i udało mi się złożyć zamówienie na drszkovą za trzydzieści osiem koron. Ascetyczne zamówienie zdziwiło pewnie kelnerów obsługujących znane im towarzystwo, ale zupa okazała się bardzo dobra i pierwszy raz jadłem ją z grzybami. Ciekawe, czy taki wariant jest popularny właśnie w Ołomuńcu? Do tej restauracji z jakąś trójką w nazwie sprowadził mnie bardzo sympatyczny i tradycyjny w stylu szef i jednocześnie barman pobliskiej piwiarni ze stolikiem pod parasolkami i ze słowacką muzyką rockową. Facet podawał „Holbę” w wersji „szerik”, co skojarzyło mi się z Szarikiem z „Czterech pancernych”. Na szczęście gmach dworca kolejowego był już widoczny w bliskości. Wcześniej, pytając o najkrótszą drogę na dworzec meneli znad Morawy, uwieczniłem jeszcze przedziwny budynek sprawiający wrażenie połączenia szarego fabrycznej centrali nadzoru / jak obecna fabryka żarówek Philipsa w Bielsku/ sprzed stu pięćdziesięciu lat z elementami kościelnego rokoka. To był zbór ewangelicki przy Husovej, wybudowany dla czeskich wiernych skłóconych z Niemcami, którzy pozostali w neogotyckim „Czerwonym kościele”. Potem, w drodze powrotnej, rekompensując sobie brak konsumpcji wina, poprosiłem w biznes klasie Regio Jet o buteleczkę ryzlingu ze Znojna. W CT 24 ostrzegali też ostatnio przed fałszowanym morawskim winem, rozprowadzanym często w postaci tańszych, zagranicznych zamienników i przed nieautentycznymi mieszankami.
W pierwszej klasie trafiłem do przedziału z młodzieżą, gdzie każdy miał coś na uszach, albo wystukiwał coś na ekranie tabletu lub smartfona. To pokolenie nic nie pije i nic nie je – tylko napoje energetyczne i jakaś sałatka! W tym towarzystwie tylko ja zaopatrzony byłem w poważne zasoby literatury / prawdziwej i papierowej!/, których nigdy mi nie brakuje w pociągu, mimo wnikliwej kontemplacji krajobrazu i społeczeństwa. Mogłem skorzystać z oferty prasowej składów wyższych klas – RJ i wcześniejszego Pendolina, czytając na przykład kim jest Martin Nejedly na praskim Hradzie / to w „Hospodarskych Novinach”/, albo którą z czterech żon naprawdę kochał Karol Czwarty / to w „Lidovkach”, ale dla większej egzotyki wyciągnąłem grubą cegłę - „Mojego przyjaciela króla” Józefa Hena po polsku i nie o Karolu, a o Stanisławie Auguście Poniatowskim, choć o praskim monarsze sprzed siedmiuset lat słyszy się teraz jako o największym Czechu, który ponoć stwierdził, że bez zjednoczonej Europy kontynentowi grozi anarchia i chaos. Na łamach „Lidovych nowin” wegierski filozof i ekonomista Laszko Bogar przestrzega Europę przed zagrożeniami analogicznymi do epoki wielkiego Karola, czekając na przywódcę tego formatu.
Gaston Fabre,henowski narrator, przyjaciel młodego jeszcze Stasia Poniatowskiego pisząc wypowiada się o jego powrocie z Wiednia. – „ Wraca w kwietniu 1752 / też kwiecień! - SB/ przez Morawy, które wydały mu się kwitnącym krajem, prawie jak Holandia. Znowu to uczucie zazdrości : czemu u nas nie może tak być?” – myślał ponoć przyszły król….który odziedziczył najbardziej zacofane państwo Europy, do którego czułem zawsze głęboką przyjaźń duchową. Czeską prasę pozostawię sobie na później, na dłuższe przerwy w sesjach sądowych i na przystanki w Bielsku albo w Cieszynie.
Będąc kolejny raz w Ołomuńcu, na pewno skuszę się z ciekawości na tutejszy „Katolicky Tydenik”, szukając podobieństw i odmienności wobec polskiego kościoła.
- Mam moc rad sochy katolickich svatych ale i pomniky Rudej Armady! – tłumaczyłem pani w autobusie ze Svatego Kopeczka, pytając o wielki memoriał żołnierzy radzieckich w Ołomuńcu, którego fragmenty zauważyłem na afiszu umieszczonym z okazji Dnia Zwycięstwa, zapraszającym na wspólne z rosyjskimi weteranami obchody Dnia Zwycięstwa rok temu w Haju ve Slezsku. Ponoć to daleko od centrum.
Obiecałem też Józkowi, towarzyszowi podróży z podkrakowskiego Czernichowa i taternikowi, że wybierzemy się do podołomunieckich jaskiń i … na Svaty Kopeczek.
To niezwykłe miejsce promieniujące Bożą łaską i wstawiennictwem Maryi musi olśniewać w słoneczny zimowy dzień pełen słońca i w barwach jesieni, albo pobudzać impulsy refleksji wśród nagich konarów drzew w szarościach listopada.
Szymon Broda