Szymon Broda

W przestrzeni kosmosu naszych miniaturowych pałaców dziecięcych słuchaliśmy z siostrą symfonii gamelanów, chóru małpich okrzyków z jawajskiej Ramajany i wieczorami odstawialiśmy przedstawienia teatru cieni.

         Na samym początku edukacji licealnej pojechaliśmy pierwszy raz do Niemiec – a jakże, w odwiedziny do wujka! Załapaliśmy się jeszcze na efekt zielonej trawy – uderzającej czystej soczystości zieleni po przekroczeniu granicy czeskiej w Chebie, kiedy stan środowiska mitycznego Zachodu i postkomunistycznego Wschodu różnił się jeszcze znacznie. Do dziś zresztą barwy niemieckich parków i lasów dostarczają uczucia uświęconego kulturowo nasycenia. Zjechaliśmy też na boczny pas, by funkcjonariusz Grenzschutzu mógł jak w kasecie audio do nauki niemieckiego wypytać podejrzanych o wurst i vodkę. Już na miejscu nasz wschodni organizm doznał też zatrucia niemieckimi plastikowymi parówkami. Nie fascynowały mnie wycieczki do widzianych pierwszy raz supermarketów, samochody i autostrady ani putzing niemieckich ogródków sławiony zwłaszcza przez chórzystów i pastorów w solidnych czarnych marynarkach „a la Luter” produkcji NRF, z niemieckimi koszulami, fryzurami i uśmiechami z ewangelickiej parafii ojca uczestniczących w licznych zachodnich tournee / czujny etnolog wypatrzył przedstawicieli tego stylu nawet pod pomnikiem Vivekanandy na Kanyakumari/. Na kiełbaski przy piwie byłem jeszcze parę miesięcy za młody, ale w pozostał niedosyt szybko mijanej opery w Bayreuth. W Bambergu inny wujek chwalący się skórzanymi fotelami / skóra, fura, ale jeszcze bez komóry/ w swoim mieszkaniu nie podjechał też parę kilometrów pod katedrę w ze słynnym jeźdźcem. W miarę możliwości zapuszczaliśmy się sami nawet struci i osłabieni na pełne drzew promenady w Aschaffenburgu nad Menem. Podziwialiśmy Rubensa i barokową kaplicę zamkową na zamku, ale w labiryntach galerii handlowych Zachód stał się bramą Wschodu – oprócz Don Giovanniego Mozarta kupiłem wówczas kasetę z Litanią petersburską wydaną przez Deutsche Gramophon i „Gamelan Symphony” Eberharda Schoenera. Niemcy od razu stały się swoistym katalizatorem globalizacji. Mówię tu o sąsiedzie, dla wielu najbliższym i wciąż ambiwalentnym, starym – nowym hegemonie Europy, stającym się cichym zakładnikiem Azji – tureckiej migracji, islamskiego terroryzmu scenariuszy „Końca Europy”, „Wymierania” Grassa, zdanych na doradztwo Bassama Tibiego/. Po latach, kiedy żegnam siostrę wyjeżdżającą do Indonezji, prosząc ją o ewentualny zakup indonezyjskich symfonii Schoenera, doceniam wielkość kompozytora – awangardysty wykorzystującego perfekcyjnie i harmonijnie klasyczne tematy muzyki europejskiej i tradycji indonezyjskich. Jego „Symfonia gamelanów” ujmująca w symfonicznej strukturze wzrastającą dynamikę małpiego chóru z kecaku i polifonie gamelanów jest dziełem na zawsze obecnym w rezerwuarze systemu moich dźwięków wewnętrznych – przed wyjazdem siostry byłem jeszcze pełen nadziei, że może na stoiskach muzycznych Kuala Lumpur albo Jogjakarty, czy na Bali, odwiedzanych przez tłumy turystów z całego świata znajdzie się dzieło Schoenera, bo, o dziwo na you-tubie jest niedostępne.

         Niemiecka muzyka różnych epok i niemiecka dyskografia zawsze robiły na mnie wrażenie, zwłaszcza w czasach, kiedy zdobywało się te nagrania, obecne dziś powszechnie w internecie. Symfonia Schoenera doskonale wpasowywała się w nasze pałacowe orientalne fascynacje i w zamiłowania do naśladowania koncertów muzyki współczesnej w stylu „Warszawskiej Jesieni”, czego dokonywaliśmy, rąbiąc ciężkimi kluczami starego typu u dziadka w obudowę pewnego piecyka elektrycznego, co rozstrajało dziadka / zresztą muzyka i dyrygenta cieszyńskiej orkiestry salonowo – teatralnej, nerwowo/. Ciekawe czy dziś uda się muzyczne polowanie na Jawie?!

         W trakcie moich dosyć alternatywnych pobytów w Niemczech, trafiłem też do Detmold, słynnego dzięki historii z Lasu Teutoburskiego, gdzie swoją edukację muzyczną zaczynał też Schoenem / co odnotowałem ostatnio w Wikipedii/. Ja nie przeczytałbym ani jednej nuty, tępy na ten język podobnie jak na języki matematyki ze swoim antytechnicznym umysłem, ale pozostający trwałym odbiorcą form i przesłania kompozytorów pokroju Schoenera.

        

         Nad ranem, kiedy zdał się śpiewać kur bankiwa, szukałem najbliższego lądu na Nikobarze Południowym.W obszarze wielkiej dysfunkcji i wielkiego resetu mojego totalnie technicznego umysłu sprawowanie funkcji domowego kontrolera lotu przy Flightradar24 stanowi jednak prawdziwą satysfakcję. Czynność ta świetnie wypełnia bezsenność nocy w wieku, kiedy twórczość już dawno przestała być domeną indywidualnej woli, a stała się eckhartowską naturą Bóstwa -anima spectata – jak rzekłby Platon, kiedy rzeczy skupione są na swoim powrocie do Boga, bardziej niż na powstawaniu i ginięciu, ginąc sprzed oczu wszelkim radarom analizy na powrót w swojej niepoznawalnej postaci. Nawet impotencja jest szczytem potencji, jak stwierdził dawno temu mój kolega seksuolog przy fontannie w Koszycach, nawiązując do narracji o zstąpieniu Gangi na ziemię w płodnym akcie Sziwy, przed ciężką nocą w tanim hotelu robotniczym na peryferiach. O dziwo, słuchałem tego w błękitnej czapce Bundeshvehry. Wykładnie tantryczne i siaktyczne są adekwatne niezależnie od orientacji seksualnej, ale ostatnio trzeba uważać w Polsce na ich sekciarskie nadużycia. W nieziszczonych marzeniach moich bliskich pozostaje skalno – rzeźbiarska kaskada Mahabalipuram. Tam moja świętej pamięci duchowo inspirująca znajoma nagrodzona medalem Mahatmy Gandhiego z cieszyńskiego Osiedla Tysiąclecia, deptała przed wiekami z wraz z Sziwą demona zła.

         Kiedy nadchodzi surowy monsun transgresji i negacji, mrowie gwiazdek – samolotów pokrywa błękit oceanów bezsennych nocy misternym ściegiem swojego batiku. Jak splot sarongu odcinający ducha od zmysłowości i iluzji,  przebycie tej zasłony świata pozwala na rozkwit prawdziwego lotosu wśród najpiękniejszych pejzaży górskich, wyspiarskich, wulkanicznych i kosmicznych – .

         Na plażach Bali i Lomboku siostra raczej w bikini, a nie w sarongu, powinna otrzymać indonezyjską parasolkę zgodnie z narodowym kanonem grafiki siedemnastu tysięcy wysp i dwudziestu tysięcy rupii – aby ukazać godność i piękno księżniczki.

         Ona – moja siakti i emanacja zrodziła się z głębi moich myśli jak Atena z głowy Zeusa,jak Saraswati z głowy Brahmy, / tylko której?/aby jako demiurg zrodzony z Bóstwa stwarzać dalekie lądy niczym sen wybujający – czysty wykwit z pępka Wisznu. Kiedy antropolodzy kultury nie mogą podróżować, delegują daleko swoje boginie- wysłanniczki, aby ujawnić realność mitu. To ona jest potencją mojej impotencji! Przypomniał mi się plakat kinowy z Czeskiego Cieszyna z bonzowskim hasłem – „Svet nestaci!” – a to wszystko vayang pura!.

         Dawniej powołujący do życia pałace brzęk gamelanów stał się na miejscu nieznośnym powszechnie buczeniem, zabrakło czasu na słuchanie muzycznie  odtwarzanej historii Ramajany, więc i mi pozostała zagubiona kaseta Deutsche Gramophon i w najbliższym czasie anglojęzyczna analiza tamilskiej Ramajany Kambana / będącej podstawą przełożonej na polski Ramajany Razipuram Krisznaswamiego Narajana/. Dzięki niezwykłym przekładom Roberta Stillera poznałem też Opowieść o Seri – Ramie czyli indonezyjską wersję  wielkiej epopei dostosowanej do miejscowej mentalności. Potem będzie trzeci tom mów i pism Nehru z samolotu prezydenckiego, z zasadami pańcza sila i konferencją w Bandungu.  Małp nasi mieli pod dostatkiem, ale Kecaku nie zaznali. W nagraniach pozostał tylko psychodeliczny trans melodii plemiennego wesela.

         Już w dziecięcym wieku pałaców przyszła chwila obawy – wstrząsu pytania – co dalej może człowieka czekać w życiu po osiągnięciu tak skondensowanej wizji w dzieciństwie – pojawił się lęk przed pustką, pytanie o możliwość wyjścia do świata „realnego” / który dopiero miał się rodzić i nigdy do końca – rozbijając się o rafy idei falsyfikujących w zbyt mocnym uścisku sarongu nadświadomości/, jakaś odwieczna rozpiętość między wypaleniem a nieskończonością w problemie spełnienia. Jakakolwiek możliwość ich realizacji w podróży schodziła już wtedy na dalszy plan, wobec kultu symbolicznych detali, introwersji i idei… a jednak po latach kulturoznawstwo!

         Najwcześniejszy kontakt z Indonezją pojawił się w pewnej przepełnionej tradycją i przepastnej cieszyńskiej kamienicy, o krok od granicznej rzeki. Tam, poprzez odległą wtedy Holandię trafiła piękna śniada dziewczynka – kauczukowa bujnowłosa laleczka o zaokrąglonych kształtach w trzcinowej spódniczce. Mała siostrzyczka pytała wtedy dlaczego ona ma tą spódniczkę, teraz, po powrocie z antypodów ta sama laleczka leżała jako wspomnienie na stole u siostry. Dawno temu starsza pani podarowała ja w prezencie.

         W tym samym mieszkaniu, nieżyjącego już małżeństwa zatrzymała się parę lat temu zapoznana podczas festiwalu filmowego tłumaczka z hindi i innych języków indyjskich z Warszawy, autorka przekładów paru prezentowanych filmów.

         Ciekawe czy mała „zawstydzona Indonezyjka” z rączkami zakrywającymi policzki wyrażała jakiś związek znajomych mieszkańców Amsterdamu z bliskimi im dawniej wyspami. Analogicznie do jej obecności we wnętrzach holenderskiego domu wyobrażam sobie też jakieś pejzaże z portu w Malakce, albo marynistyczną miniaturę z Bali pędzla dawnych niderlandzkich mistrzów.

         W Amsterdamie oprócz Rembrandta, Vermeera i innych chciałbym też zobaczyć swoje największe, powstałe na zamówienie abstrakcyjne płótno z małą pszczółką, które zostało przyjęte entuzjastycznie po domowym odsłonięciu, jednak wcześniej budziło u odbiorczyni podświadome obawy przed wyśnionym „nowoczesnym dzikiem”. Ten, czuję wpasowałby się doskonale w dzikość indonezyjskiego pejzażu. W Skoczowie pozostał mi tylko duży akryl „ Wybuch wulkanu Krakatau albo parareligijny strach pierwotnych” powstały po powrocie z ponurych klasztorów Mołdawii. Przerażona postać z jakiegoś zewnętrznego ikonostasu, ale przede wszystkim jawajska maska i uciekający nosorożec zostali niedawno ocenieni przez niemieckich znajomych jako kosmiczni.  

          Nie dotarłem nawet do Holandii, choć byliśmy już niedaleko na nizinie w okolicach Munster, jadąc tam na koncert do katedry. We mgle zmierzchu kąpały się łąki i wrzosowiska w poświacie kryształu górskiego i pomarańczów pasących stada bydła rasy fryzyjskiej.

         Orientalistyczna przygoda skończyła się w Niemczech, gdzie trafiłem też do paru ośrodków teologii katolickiej. Czytając wstęp do Ramajany Narajana, spotkałem się z podkreśleniem prawdy o ludzkim wcieleniu Boga i jedynej możliwości zbawienia człowieka w tej postaci – co stanowi istotę Ramajany właśnie. Ciekawe czy zauważył to kiedyś największy ze współczesnych umysł teologiczny Niemiec – Joseph Ratzinger, nie umniejszając nic z przesłania swojego bezkompromisowego Dominus Iesus, czy też najbardziej oddany dialogowi ze Wschodem werbista, Hans Valdenfels.

 

         Chociaż przygoda orientalistyczna w Niemczech rozpoczęta jeszcze przez licealnego redaktora / tu autora tekstu o Zachodzie i Słowiańszczyźnie – ostatecznie chyba odrzuconego jako „zu filozofisch”/ rozwijała się od bońskiej konferencji redaktora Ramesha Jaury / pytałem o kredyty niemieckie dla Indii, o Maxa Mullera i wsparcie Niemiec dla indyjskich aspiracji do Rady Bezpieczeństwa ONZ/ i od lektury broszurki Shanti Sadiq Alego – Sheduled and Backward Classes In Indian Constitution ze stoiska wystawienniczego w Bad Marienbergu. Pierwszy raz w dorosłym już wieku przybrała formę tożsamości Wschodu bardziej posowieckiego. Chociaż jechaliśmy na studiach z doświadczonym na tych trasach kolegą Goriszem na wykłady do Centrum der Kultur der Welt w Berlinie / poprzedzona telefoniczną rozmową instruktarzową z samym dyrektorem Bambavale – zwanym przez nas „Bambawałem”/ nad całością zaważyło nocne towarzystwo towarzyszy Rosjan w pociągu z Warszawy Wschodniej, albo nawet z Moskwy. Mijaliśmy szare dworce – Ebersvalde i inne, wspominałem Eisenhutten Stadt – znane niedawnej powodzi tysiąclecia i chyba z zegarków Glashutte. Jeden z nich w pozłacanej klasycznej formie w  późniejszych czasach zainteresował siedzących na ławce w Detmold, ale oświadczyłem stanowczo, że pamiątki komunijnej po dziadku i kwintesencji administracyjnego anturażu nie sprzedam.   Konsumpcja wina podczas nieprzespanego tranzytu skończyła się tylko przybiciem pieczątek z Hausu, chociaż skromne dofinansowanie przyznał, nie bez uwag nawet nieprzejednany sekretarz ambasady Vij. Zrobiliśmy sobie ze znajomym ze Skoczowa krótką przejażdżkę samochodem po nowej stolicy, fotografując kontrasty zachodnich i poenerdowskich fasad, licznie rozmnożonych dźwigów, resztek muru berlińskiego i pałacu prezydenckiego z flagą – Richard von Vaizacker był u siebie. Gorisz śmiał się z mojego stylu i składanej „bazarowej” torby, nazywając mnie typowym turystą ze Wschodu.

         Podczas późniejszego pobytu w Lesie Teutoburskim / historiozoficznym symbolu destrukcji antycznego Zachodu/,gdzie tylko Polka umiała doskonale gotować pragermańską zupę Herusków – zadowalając chyba podniebienia Geringa i Goebbelsa, gdzie nie brakło nie znanej u nas wódki „Moskovskiej”, nie wspominając już o wódce „Borok” – tytularnej dla portretu pewnego zacnego towarzysza, wdałem się w rozmowy po rosyjsku z starszymi Niemcami syberyjskimi, podziwiając ich pomysłowe zabawki z drewna.

         Co ciekawe, o ile „ziemie odzyskane” jawiły mi się zawsze zarówno w swojej pruskości, jak i w piastowskości, Berlin / słowiański już z nazwy/ pasował ze swoim Alexanderplatzem, cmentarzem na Treptov, z ulicami Marksa, Engelsa i Lenina do eurazjatyckiej identyfikacji Dugina – jako przyczółek Heartlandu i wydelegowana dzielnica Moskwy. Może to i kolejny zaskakujący przykład trwałości żelaznych praw obowiązujących dawniej praw diamatu.

         Nie ukrywam że czuję tęsknotę do czasów kiedy nikt nie zakłócał tam wschodnich sentymentów, niezależnie czy Ost Politik był przedstawiany jako korzystny dla Polski czy nie. Brak wspomnianych sentymentów zburzyłby kulturowy klimat miasta, ale Niemcy wydają się w jednak w pewnym zakresie szanować historię / o ile mogą sobie na to pozwolić/ i nie grozi tu chyba analogia do likwidacji warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia. Tak, czy inaczej uważam iż historia wzywa nas do tego, by w końcu stanąć w środku osi Moskwa – Berlin a nie tylko za wszelką cenę odgrywać rolę wrogiego na tej linii klina.

         Ostatnio przyjechałem do Berlina jako gość koleżanki – znajomej tłumaczki z Warszawy, studiującej w stolicy Niemiec indologię. Na podwórku ogromnej, starej kamienicy mieliśmy restaurację chińską. Pewnego wieczoru musiałem wybrać między koncertem bhangry a siódmą symfonią Brucknera pod dyrekcja Bernarda Haintinga. Wybrałem Brucknera, w końcu byłem na Zachodzie.

 

         W ten kwietniowy wieczór, po odwiedzeniu grobu von Clausewitza, tak samo z / na co stypendyści Humboldta z reguły nie mają czasu, podobnie jak na wycieczki do Poczdamu i na koncerty w filharmonii – na co ja referent administracji z polskiej prowincji muszę ich wyciągać /  odpowiadając na pytanie koleżanki – indolożki, twierdziłem że czuję się na galerii słynnej sali koncertowej jak Bush prowadzący swego Rumsfelda do boju. Moja austriacka marynarka na stójce została przez nią przyrównana do górnej części garnituru nuklearnego premiera Atala Beehari Vaypaee’go z pustynnego poligonu w Pokhran. Jako człowiek ze Wschodu podczas przerwy w tym przybytku światowej elity melomanów, musiałem raczyć się domowymi kanapkami z Polski, odwijając folię i papierowe okrycia, a także wodą mineralną z własnych zapasów. Kolega z administracji żartował potem, że przydałby się jeszcze nóż kuchenny do chleba i setka wódki by spowodować interwencję zielonej policji ze słońcami na czapkach.  Chociaż koncert był za pięć euro, bufet był już za drogi. Potem, wracając jeszcze ostatniego dnia z Konzerthausu, kiedy salę zaszczycił kanclerz Schroeder, brałem szybko taksówkarza na dworzec, wykłócając się o cenę. Chciał dziesięć euro, ja obstawałem przy pięciu – bo jestem z Polski, ostatecznie ku zadowoleniu wszystkich dostał sześć. Ale tak to jest, kiedy realnej płacy pozostaje trochę ponad siedemset złotych, a spędza się urlop w Berlinie i chodzi do filharmonii. Tak to jest, kiedy z reguły działa się lokalnie, a myśli globalnie – i nie chcę tego zmieniać! / Nawet ekonomista Schumacher otrzymał niedawno nagrodę za inspiracje dla kompleksowych planów modernizacji Indii za drugiej kadencji Modiego/. 

         Teraz, po latach kiedy chciałbym odwiedzić Berlin, marząc o pełnych anielskich pulchności miniaturach Vatteau w pałacu w Charlottenburgu i spiżowych sołdatach na Treptowie, i polach wiecznej refleksji między rzędami sałdatów mailowo dostaję z tego miasta galerię wizerunków pewnego starszego pana z dawnego skoczowskiego sąsiedztwa, który niczym mistrz zen na swoim wózeczku osiągnął pełnię egzystencjalnej satysfakcji w postaci radosnego samuraja z japońskim ogonkiem uszczęśliwiony przez niemiecki system opieki zdrowotnej i społecznej. Mężczyzna ów przechodził wcześniej fotogeniczne metamorfozy od Kaszuba z fajką w ustach do premiera Narendry Modiego.

         Koleżanka z moich stron o białorusko – czeskiej urodzie / „obrazoburcza portrecistka” z wywiadu w skoczowskiej prasie/ , malująca portrety znajomych Rosjanek, a nawet dziewcząt w strojach czeczeńskich, córka owego Kaszuba, utalentowana też technicznie, żartuje teraz że zajmie się kręceniem video-klipów – nasyconych impresji i promocji niemieckiej sozialpflege z wizerunkami ojca w berlińskim pejzażu. Wystawiona ostatnio na słuszną i niesłuszną krytykę wizytówkowa polityka multi – kulti / także na odcinkach u nas nielansowanych/ utrzymuje jednak swoje twórcze oblicze.

 

                                                                  Szymon Broda                       

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl