Szymon Broda

 

Lato zwykle wbrew stereotypom udaremnia plany i próby, dusząc je dosłownie w tropikalnym letargu i amoku jednocześnie. A jednak ta obezwładniająca wszystko pora, chyba jednak ze względu na swoje długie dni, dostarcza czasami pewnych niezamierzonych i szczątkowych zrywów, poprzerywanych doznań – pomiędzy niemożliwością a głębią cienia i nasłonecznienia. Gradient nasycenia obejmuje także obrzeża północno – wschodnie – epizodyczne granice przeżyć i wiedzy realizowane w rzadkich wypadach w nieznane sąsiedztwo – jak draśniecie zębem zazwyczaj tylko tranzytowo w nadgryzionym materiale budzącym ciekawość.

 

         Chociaż późną nocą, wracając osobowym z Katowic, z delegacji, przez roztargnienie wysiadłem o jeden przystanek za daleko na wschód, w stronę Żywca. Na tym dworcu – staruszku, podpartym kosturem rusztowań galicyjskich, gdzie to początek XXI – szego odjechał spóźnionym pociągiem do Żywca to pierwszy raz w te rejony zabrał mnie rano nieoczekiwanie sam wicerektor swoim samochodem. Ruszyliśmy rano spod piekarni.

 

         - Jedzie pan do roboty? – spytał znajomy głos zza szyby – Tak – odparłem – to pojedziemy – rzucił pan profesor, ale musiał jeszcze coś załatwić na wschodzie, więc spóźniłem się tam, gdzie zapisywali w zeszycie, ale zaszczyt towarzyszenia wicerektorowi nadał sprawie zupełnie inny bieg.

 

         Tamten, pierwszy wymieniony dworzec z poezji Józefa Figla, to dawna CK stacja kolejowa Biała –Lipnik czyli Bielsko – Biała – Lipnik – jedna stacja za daleko od centrum, co kosztowało mnie czekaniem na ostatni autobus do Cieszyna o 24.00. Spacer półprzytomnego po Bielsku nocą też miał swój urok. Linią kolejową do Żywca i do Rajczy po raz pierwszy jechałem dwadzieścia ileś lat temu na wycieczkę z liceum, potem lat temu szesnaście jechałem nią raz do Żywca, w jedną stronę, poza tym wpatruję się tylko w przyrdzewiałe gąsienice pociągów stukające w czarnej czeluści tunelu pod Hotelem Prezydent, znikające w otchłani, jakże odmiennej od jasnych szkieletów fasad banków i bielskiej „Sfery” co uwieczniłem ostatnio na wieczornej fotografii wiążącej reliktowe budki nadstruktury organizacyjnej PKP i imperium dzisiejszego kapitału.

 

         /Wspomniane gąsienice giną w tym rozwartym łonie, by wyłonić się na nowo na zakręcie swojej palingenezy, potrząsając parasolkami przy stolikach eleganckiej kawiarni „Teatralnej” i poniemieckimi płytami moderny po drugiej stronie by wpaść w molocha elektrowni zasłaniającego góry./

 

         Te pociągi jadą do Zwardonia. Od lat jeżdżę na Słowację, ale bliższe mi jest w przestrzeni pogranicz to czesko albo bardziej zaolziańsko – słowackie, a słynnego przejścia w Zwardoniu nie przejechałem, ani nie przeszedłem.

 

         Drugi dworzec, uboczny i opuszczony, też wsparty kosturem muru pruskiego, to właśnie ten mijany przez samochód wicerektora, uczęszczany dawniej tylko tranzytowo podczas ekstremalnych czterogodzinnych podróży kolejowych do Krakowa w czasie studiów – Bielsko – Biała Wschód. Po tylu latach mijałem go niedawno dwa razy w drodze do Oświęcimia, kiedy w duszny, lipcowy dzień, tuż przed strategiczną blokadą drogi, przed wizytą papieża z okazji Światowych Dni Młodzieży jechałem dusznym busem robić wywiad o świętej pamięci sędzi – globetrotterze, Marcie Garapich, mijając po drodze tereny pani premier.

 

         Do Oświęcimia po raz pierwszy jechałem oczywiście jako dziecko w ostatniej klasie podstawówki, do muzeum obozowego. Potem, byłem tam raz na delegacji, na wykładzie amerykańskiego historyka Sheana Martina w międzynarodowym centrum dialogu.

 

         Doceniając walory spokojnego, niezabudowanego krajobrazu z akcentem zabytkowej architektury drewnianej w Starej Wsi, sanktuarium w Hałcnowie, flamandzkim epizodem wilamowickim i pożegnalną linią Beskidów na horyzoncie musze przyznać, że stary, piastowski Oświęcim ze swoim późnogotyckim zamkiem nad Sołą, kościołem i małopolskim w stylu, przejmującym krzyżem, z renesansowymi arkadami rynku nie został w pełni przytłoczony smutkiem obozowych baraków i wciąż żywą tradycją antysemickich grafitti w okolicy. Z kolei czterogodzinna podróż powrotna pociągiem z Krakowa do Bielska przez Oświęcim potrafiłaby zniechęcić chyba najbardziej otwarty na nieznane umysł, ciągnąc w nieskończoność jakąś pozbawioną kompletnie istotniejszych treści krainę, choć oświęcimski dworzec robi wrażenie podupadłego serca strategicznego węzła spec – znaczenia. Pamiętam niewyraźnie strach nocnej podróży, stukające puste wagony na tych odludnych pustkowiach. To były czasy kiedy w Polsce pociągi jeździły jeszcze po nocach na lokalnych połączeniach. Choć to chyba trochę nie po drodze, na linii pojawiło się też słynne wysypisko śmieci w Komorowicach.

 

         Myśląc o Oświęcimiu, jako cieszyniak, mam w świadomości ziemię oświęcimsko – zatorską z jej księstwami i historycznymi zależnościami od Księstwa Cieszyńskiego i Czech, choć nie jest to już nasze śląskie dziedzictwo.

 

         Cała ta historia sięga gdzieś faktograficznie, wizualnie i imaginatywnie stóp skamieniałego cieszyńskiego męża stanu sprzed wieków, księcia Przemysława Noszaka, leżącego jakby w błogiej drzemce po prawicy prezbiterium cieszyńskiego kościoła farnego Marii Magdaleny. Jako dziecko miałem wrażenie, że Noszak lada chwila wyśliźnie się ze swojej dostojnej kościelnej wnęki w ścianie, powracając jako nieśmiertelny władca. Zgodnie z onomastyką, mogli go przebudzonego też stamtąd procesjonalnie wynosić. 

 

         Przewrotnie ułożyła się też historia z Hałcnowem, tak swojsko objawiającego tradycje swego sanktuarium i piety a do niedawna niemieckiego w większości demograficznej. Zamiast pielgrzymować do Bolesnej Pani, trafiłem na rozległe i dalekie od wszystkiego pola tej miejscowości jakimś kursem MZK, snując się bez nadziei, zmęczony bezowocną rutyną uczelniano – biurową urzędnika debiutanta w poszukiwaniu … ćpunów, a właściwie materiałów dotyczących narkomanii ze słynnego ośrodka księdza Walusiaka, skąd zostałem odesłany do Wapienicy. Mój dobry znajomy, ostatni komendant ORMO / dla znajomych von Haupter/ w Bystrej i specjalista ds. etyki seksualnej, widząc rozmymłaną atmosferą terapii w tym ośrodku dla młodzieży zalecił jej kierownikowi ostry makarenkizm – czyli wychowanie przez pracę! W końcu, po latach wyrzuciłem już chyba stosik papierów o narkotykach, który służył do pierwszych rozdziałów pracy magisterskiej kolegi- socjologa spod Kozich Głów.

 

         Ten sam znajomy post/p/ORn/mowiec, po cywilu, z miną posępnego Kosygina,  któremu milicjantki nie powiem, co robiły teraz w półformalnym / tacy są najgorsi!/ habicie III Zakonu ściągnął mnie jako pion intelektualny w towarzystwie swojego sąsiada ponurego szofera na spotkanie organizacyjne z jakimś ojcem dyrektorem. Autorytarna osobowość zawsze umundurowanych z jakby inkwizycyjnym krzyżem na piersiach, zeszyty obecności, kanony formułek modlitewnych i ojcowie dyrektorzy – to i kosmiczna odległość od razu skłoniły mnie do wniosku że z tego nic nie będzie. A chcieli jeszcze jakiegoś ekologa – tu biednego, Bogu ducha winnego Jarka Gila, do towarzystwa jakichś „braciszków serafinów”, znanych mi ze swych słabości. Nie wszedłem w organizację, ale dzięki wyjazdowi mogłem zobaczyć perłę małopolskiego baroku w żywieckiej dziczy i w kolorycie katolicyzmu ludowego.

 

         Ten sam milicjant, zakonnik, etyk… i etnograf / naprawdę dobry i narzekający jak śląscy przybysze zepsuli galicyjskie tradycje/ znużony życiem i stałymi ścieżkami wiodącymi do „Klubu Pedała” – jak opisana została strzałka do ekologicznego klubu Gaja za moją namową / po obejrzeniu paru sympatycznych kapliczek i widoczków w internecie/ dał się porwać do Mesznej.  Mgliste opary w parnym słońcu na bezdrożach miejscowości „w której nic nie ma” spowodowały moje zagubienie się na szlaku i nasze rozejście.

 

   

 

         Po powrocie z Zaborza k. Oświęcimia chciałbym  namówić Jarka, fotografa przyrody i ornitologa na wypad od Hałcnowa do Starej Wsi. Ten alternatywny kierunek, poza głównym nurtem jest ciekawy i dla etnologa, i dla przyrodnika, a wszystko to leży w spokoju, bo na uboczu.

 

         Pisałem w Kalendarzu Beskidzkim o Jarku monitorującym obecność bocianów w skali dwóch województw / fenomen jedyny w kraju!/, ale czy był w tych okolicach – nie wiem.

 

         Wielki drewniany kościół z XVI wieku w Starej Wsi zdaje się wypiętrzać spod cmentarnego wzgórka, jakby Trąba Boża wzywała już pokolenia wieków na dzień zmartwychwstania, tu jednak w absolutnej ciszy. Zresztą w tak małej i cichej miejscowości skupia się także wiele innych zabytków architektury. Górski punkt widokowy unoszący się nad wilamowicką Flamandią z pewnością ściągnąłby też obiektyw Jarka a ekspresjonizm hałcnowskiej piety i ludowy neogotyk ołtarzowego tryptyku Danka w Wilamowicach pobudził by zmysły i emocje nastawione na lokalne Sacrum.

 

         Takie są moje wyobrażenia jako topograficznego outsidera. Gdybym był bardziej zakorzeniony, być może próbowałbym przeprowadzić wywiad z kardynałem Nyczem pochodzącym ze Starej Wsi, pytając o jego beskidzki rodowód, być może nawet mogę się tego podjąć nie będąc synem ziemi wilamowickiej. Ciekawe czy metropolita zna język wilamowicki, czy znalazłby się w ramach tej siedemdziesiątki, która jeszcze się nim posługuje.                

 

 

 

         Jadącemu w tym kierunku zdarzyło się też zabłąkanie z nieco bardziej zachodnim nachyleniem, kiedy z zachodnią rejestracją pomknęliśmy od elektrowni i „kościoła – termitiery” w Czechowicach, by odwiedzić koraniczne komnaty Naomi Campbell w PGR-owskim pałacyku w Osieku / nota bene uratowanym przez siostrę przed pożarem/ i odwiedzić starszego kolegę, pana Janka, jogina i podróżnika z tanich wycieczek z bielskiego PKS-u w stylu starszych enerdowskich dygnitarzy STASI. Być może minęliśmy na początku gdzieś czechowicką agencję celną, przy której ładnych parę dni odczekał Erdal, znajomy tirowiec ze Stambułu, partner koleżanki i artystki z Petersburga, nawiedzający te tereny ze swoją kobietą i córeczką Niną już od lat …aż doczekał się u mnie portretu w ołówku. / Może nawet jego poliglotka przetłumaczy z tureckiego wywody orientalnego tirowca o Czechowicach do przyszłego „Kalendarza Beskidzkiego”.

 

         Zadowolony z mojego dotarcia w dość trudno dostępny teren Janek polał peruwiańską wódkę, ale gdzieś zniknęła prowadząca koleżanka, tajemniczo… jak to z kobietami bywa. Janek zapytał – a jak tam seks? Kiedy moja znajoma pojawiła się po odbiór pasażera, zachwycony Janek stwierdził, że takiej by nie przepuścił – i to jest właśnie to! – odparłem wskazując blond piękność, konkretne kształty i słowiańską urodę, wtedy dumny i zadowolony.

 

         Z Jankiem, mimo różnicy wieku łączyło nas to, że oboje nagabywani byliśmy przez pewną starszą panią z Łękawicy, której długie telefony zakłócały czas pracy świeżo upieczonego referenta na mikuszowickich Błoniach.

 

         Zatrzymując się przy ciekawym baroku kościółka w Bielanach i nad stawami z parą łabędzi, dojechaliśmy do domu przez Brynów i Zabrzeg – jadąc w nieznane na psi nos dziewczyny spod skoczowskiej wsi.

 

         Zabrzeg zawsze kojarzyć mi się będzie ze słupami granicznymi dawnych imperiów – z wypisanymi na kamiennych tablicach kilometrami dystansu do cesarskiego Wiednia i Berlina. Znalazłem się wśród nich, poszukując drogi do śp. Alojzego Krzempka / zwanego na wsi „Profesorkiem” – naszego drogiego przyjaciela i wykładowcy, przyjmującego swoich gości wśród setek książek i w ogrodzie iście epikurejskim, choć raczej ze zdecydowanie platońskim przesłaniem.

 

         Krzempuś był tak podobny do mnie. Wierzył do końca po chrześcijańsku, a jednak był tak podatny na „bezosobowy blask Boga”. Pracował w samotności, niezależny od wielkich ośrodków życia intelektualnego, spalając się cały sercem, w otwartości umysłu, miał w swojej osobowości większy wkład w przekaz wiedzy niż zespoły profesorów. Wrażliwy i silny neurotyk przeżył kilka zawałów, ale nie zdążył ukończyć ambitnego doktoratu o kryzysach małżeńskich z jakimiś kwadratami Junga. Nie dbał o formalne osiągnięcia. Ważniejsza okazała się wzywająca wieczna światłość.

 

 

 

         Wśród wszystkich bielskich obrzeży północno – wschodnich Kozy ze swoim pałacykiem, targiem staroci, kamieniołomem i jakimś cudownym źródełkiem są miejscem szczególnym. Od dziecka miejscowość ta kojarzyła mi się z domem Antoniego Liszki, nestora bielskiej grupy malarzy – nauczycieli i najbliższego kolegi ojca. Być może byłem w tym domu pełnym obrazów z krajowych i zagranicznych plenerów. Teraz, od lat żwawy pan Antoni mieszka już w Bielsku i często, przy różnych okazjach zaprasza nas z mamą, by wyjawić jakąś ważną tajemnicę dla rodziny, i wciąż nie udaje się dotrzeć na tę Żywiecką, tam, gdzie czekają też zabytkowe nagrobki dawnych fabrykantów i od niedawna piękne kobiety i pejzaże w galerii „Tadeo – Art.”. Oby człowiek zdążył!

 

 

 

         Bogusię, pełną czarującego uśmiechu panią matematyczkę o tatarskiej urodzie poznałem pod krzewem bogumiły, na cichej plaży w Czarnogórze. Kolega z wycieczki przedstawił mi ją jako „specjalistkę od przestrzeni wymiatania” – bowiem tak prosto i tajemniczo zarazem brzmi na zawsze dla mnie niedostępny język matematyki i temat jej rozprawy doktorskiej, bądź habilitacyjnej. W rewanżu na te tajemnice zaproponowałem jej teksty poetyckie mojego tomiku, i tak rozprawialiśmy o problemach semiotyki i komunikatywności zakresów języka.

 

         W wolnym czasie zawsze podziwiałem austriacki gmach bielskiego dworca po renowacji. Zachęcająco wyglądały też dworcowe kawiarenki, ale dość drogie i bez odpowiedniego towarzystwa do przebywania w ich wnętrzach. Któregoś listopadowego dnia, kiedy nasza śniada bohaterka/ chyba / z Kóz, albo z okolicy i wspomniany kolega z Radomia przyjechali na moje zajęcia na Błonia, pani matematyczka przyprowadziła ze sobą zapowiedzianą wcześniej koleżankę – artystkę do dworcowej kawiarenki.

 

         Zgodnie z zapowiedzią okazała się zgrabna, delikatna i inteligentna, ale bez zbytnich akcentów zewnętrznych, czyli uduchowiona – promieniująca jakąś szlachetnością. / Bogusia z życzliwością i chyba z nadzieją na rozwój jakiegoś związku opowiada mi nawet jak zgrabna jest, kiedy się rozbierze – co było dość niezwykłe, jak na kobietę, przyjaciółkę, działaczkę katolicką i… na profesora matematyki – choć tacy powinni w końcu najlepiej znać się na proporcjach!/ Byłem onieśmielony, zdejmując jej płaszcz, co zrobiłem zgodnie po delikatnej uwadze kolegi. Zawsze w takich chwilach zapominam się, co powinienem robić. Pierwszy raz piłem w tym towarzystwie herbatę w kawiarence dworcowej. Były jakieś ciasteczka, chyba mufinki. Potem okazało się, że zajęć nie będzie, ale oglądaliśmy pełną rysunków teczkę. Od tego czasu zaczęły mnie interesować kobiety po czterdziestce, co niebawem okazało się burzliwe w skutkach. W każdym razie mam teraz wiele intrygujących koleżanek w tym przedziale. / Wydawałoby się, że doświadczenie, także w relacjach damsko – męskich, wyższy poziom zrozumienia, inteligencji i świadomości, zdolność konkretyzacji celów nakręci akcję wzajemnych relacji konstruktywnie… a tu dopiero dają znać o sobie brzemiona przeszłości, przyzwyczajenia i nawyki…

 

         Potem później, drugi raz zauważyła z ciepłym, empatycznym uśmiechem że mam rysunki nie tylko oszczędne w kresce, symboliczno – ascetyczne, ale też wiele erotyków. Kiedy właśnie tego lipca przed umówionym spotkaniem zdążyłem jeszcze wyskoczyć na solarium w Przechodzie, zauważyła potem jaki jestem opalony i że rozbieram się na górskiej ścieżce. Szliśmy oczywiście w towarzystwie starszych „kozian” – Bogusi i jej męża, sobowtóra biskupa Pieronka / zapewne jakiegoś inżyniera/, jak przystało na małżeństwo z ruchu rodzin katolickich, / ale bardzo otwarte na inne inspiracje/. Las, polany i stoki po nie tak dawnych deszczach pełne soczystej zieleni w przejrzystym powietrzu i świetle słońca, ale przy skarpach kamieniołomu pojawiły się też zamglone strefy cienia. Nad zrębami skał odezwał się nawet głos czarnego kruka. Zaproponowałem na przyszłość sesje fotograficzną w tej scenerii. Nowa towarzyszka wędrówki, malarka, zwierzyła mi się po drodze, że wciąż bezskutecznie poszukuje wizerunku twarzy Chrystusa, który mogłaby nanieść na płótno. Życzyłem jej wytrwałości i wiary, że taki wizerunek odnajdzie.

 

         Dzień spędziliśmy miło, z radością. Inteligencja w górach to zawsze dobre towarzystwo we właściwej przestrzeni… ale jej dygresje o wyobcowaniu, o skażonej naturze potrzebującej łaski, zaczęły mnie niepokoić. Już na pierwszy raz zdradzało to dużo duchowego cierpienia. Choć zawsze miałem zamiar dzielić z kobietą / to byłaby nawet podstawa wzajemnego zrozumienia/, przynajmniej jakąś część cierpienia duszy, tu stale mi ciążąca presja tych sfer wydała mi się zbyt mocna, szczególnie, że zdradzona od początku. Już po raz drugi poznałem też kompleks syntezy delikatnej artystki i wiejskiej dziewczyny – wydawałoby się zdrowy, choć i trochę kłopotliwy.

 

         Następnym razem, już bardziej w stronę Żywca w sierpniowy, słoneczny dzień, spotkaliśmy się w malarskim atelier / na sznurze w bocznym pokoju wiejskiego domu widziałem nawet jej bieliznę połyskującą w promieniach słońca wpadających do wewnątrz przez otwarte okno.  Spacerowaliśmy dugo górskimi dolinami, nawiedzając także drewniany kościółek w Łodygowicach. Wydawałoby się, że nic nie może zmącić szczęścia krajobrazu swojskich Beskidów pełnego Boga i sympatycznej dziewczyny, starych chałup żywieckich, krów na polach, ckliwych kapliczek i szczekań psów – nic, tylko Pieśń Dziękczynienia, posłała brata nawet po dwa Żywce, co było dla mnie miłą i pożądaną oznaką normalności…ale na cmentarz w Łodygowicach już nie weszła…bo mdleje i traci energię. Mam szczęście! To już chyba trzecia, która podobnie reaguje w takich okolicznościach. Już druga mówiła mi też o reinkarnacji, tamta później stwierdziła, że była w średniowieczu saraceńskim rycerzem, stąd ikonograficzne podobieństwo twarzy i mimowolnych loków do takich mudżaheddinów,  ciągłe sińce oraz rany odnoszone na Bałkanach. / Co ciekawe, ta druga i zdecydowanie bardziej wiążąca dla mnie postać miała słabość do … pewnych męskich preparatów i z uśmiechem lubiła oglądać przedstawienia grzesznych kobiet potępionych w dawnym malarstwie religijnym, zwłaszcza w ludowej sztuce łemkowskiej, podczas wyjazdów na Zakarpacie/Czyżbym musiał znosić wszystkie wcielenia kobiet? – chyba jako jakiś boddhisatva.

 

         Oglądając obrazy doznałem wielu odczuć. Słynna twarz Chrystusa, odnaleziona w końcu w wewnętrznej wizji wydała mi się dziwną mieszanką… warzywnych portretów Arcimbolda / tylko że w pastelach/ i postaci Wodnika propagowanej przez ruch New Age. – To bardziej Wodnik – stwierdziłem.

 

         Jeden z jasno-zimnych labiryntów ornamentalnych wyglądał dla mnie jak osaczenie duszy -mozaika jakichś niezamierzenie demonicznych korytarzy, ale jakieś kwiaty czy symboliczne portrety były ciepłe, bardzo delikatne i kobiece. Były kompozycje angeliczne i mandale, ikony.

 

         Pokazała mi nawet niewiele bardzo delikatnych, raczej symbolicznych aktów- lekko zarysowane, delikatne kontury i astralne, przygaszone światło ciał. Zawsze fascynowało mnie jak kobiety malują nago inne przedstawicielki swojej płci, co wtedy czują i co chcą przedstawić.

 

         W aktach mojej znajomej była nawet jakaś doza zmysłowości, ale był to świat zasadniczo niedostępny ani nie oczekujący wzroku lub dotyku mężczyzny, podobnie jak cały świat opisywanej tu artystki, o czym dowiadywałem się stopniowo.

 

         Nie można powiedzieć, żeby nie doceniała walorów płci przeciwnej, jej seksualności, zwłaszcza estetycznej, by nie wyrażała pewnych gestów sympatii, ale ta dziedzina egzystencji została u niej zastąpiona całkowicie przez „czakram serca” jak tłumaczyła.

 

         - Ja nie potrzebuję – stwierdziła ze szczerym i życzliwym uśmiechem. Wypowiedziała te słowa pewnego jesiennego wieczoru, kiedy przyniosłem cypryjskie wino Imglykos z bielskiego „Społem” przy dworcu. Przyjechałem wtedy w czarnym skórzanym płaszczu i w krawacie w albańskim stylu.

 

         Wtedy też umówiliśmy się na warsztat psychoterapeutyczny, ale stwierdziła, że jestem tak skomplikowanym przypadkiem, że nie ma siły pomóc w rozwiązaniu moich problemów. Kiedy zobaczyłem przy tym karty tarota, to już zupełnie mnie zniechęciło, a w terapię nie wierzę, bo jeśli człowiek nie jest w stanie pomóc sobie sam, to nie uzyska tej pomocy z zewnątrz. Uważam, że można liczyć tylko na Boga i trochę na farmakologię.

 

         Podziękowałem koleżance za szczerość, we wszystkich sferach, podobnie jak ona podziękowała mi wcześniej za uwagi o malarstwie.

 

         Jak widać poznałem kobietę ezoteryczną, dobrze czującą się w swoim zwyczajnym otoczeniu, pełną zmagań duchowych i chętnie niosącą pomoc innym w ramach swoich możliwości.

 

         Ezoteryczna i przetransformowana kobiecość wpisana w wizje żywej symboliki objawiła coś z bohaterek poezji i malarstwa Wiliama Blakea pielgrzymujących na ścieżkach światła i ciemności. Przyjąłem także jej uwagi na temat techniki malowania akrylem – preferowała delikatne powierzchnie, bez faktur i laserunku w harmonii zgaszonych barw / naturalnie z wyjątkiem barw mandal/.

 

         Gdzieś ty się podziewał? – spytała mama kiedy bardzo późno wróciłem do domu.

 

 

 

         Potem „Tatarka” podsunęła mi jeszcze pewną młodą na szlaku na Magurę. Widoki zapierały dech w piersiach, zwłaszcza przy rzadko spotykanej przejrzystości powietrza, ale ta typowa przedstawicielka zabieganego, niezależnego i łaknącego sukcesu pokolenia przed- trzydziestolatek zupełnie nie przypadła mi do gustu – osobowościowo i fizycznie. Schodziliśmy gdzieś przez Dolinę Straconki. Gdyby żył dobry przyjaciel dziadka, pan Mieczysław Tomiczek, kronikarz miasta Bielska – Białej, pewnie chętnie porozmawiałbym z nim o tych stronach.

 

         Człowiek od prawie dwudziestu lat bywa co najmniej dwa, trzy razy w miesiącu w Bielsku. Na strategicznej płycie dworca PKS słyszy się często z megafonów swojsko, a wciąż tajemniczo brzmiące nazwy miejscowości docelowych i tranzytowych miejscowości, gdzieś z okolicy – z tej mieszanki elementów małopolskich, żywieckich i cieszyńskich.. i najczęściej przejściowych.

 

         W tym mieście od lat spotyka się wiele ludzi z różnych stron nie zawsze poznanych. Na przykład nigdy nie dotarłem jeszcze do Kamienicy czy do Leszczyn. Także różne fragmenty beskidzkiej panoramy okalające swoją stolicę nie wszystkie zostały moim okiem ogarnięte. Ten mikrokosmos, niedaleki przecież i prozaiczny właśnie w swoim kontekście sąsiedniego nawiedzenia pozostawia zawsze jakąś prawdziwą tajemnicę – zgłębiamy ją wraz z przyrostem wiedzy.

 

         Pozostały jeszcze rejony tak pociągające swoją relewantną prozaicznością jak tereny pod bielskim Polmosem – gdzie mieszka Agnieszka, humanistka z dużymi horyzontami agresywnie śmigająca na wrotkach / czasami sekretarka w stylu „szatana”/. Nie wiem czy wielki pomnik wdzięczności jeszcze stoi, a w jego cieniu może znajdzie trochę czasu na spotkanie kolega – szef zaprzyjaźnionego działu wydawnictw.

 

         W prozaicznej perspektywie tajemnicy, w perspektywie sąsiadów naszego sąsiada, wcale niedaleko rozwija się prawdziwa materia etnologii i relacji międzyludzkich.

 

         Takie obszary, obrzeża naszych centrów i znanych głównych szlaków mogą powtarzać egzystencjalne zdania za współczesną pisarką z dalekiego kraju -  że miłość zamieszkuje przestrzeń między pożądaniem a spełnieniem…jest cierpieniem, tęsknotą, azylem… wszystkim wokół…

 

                                                                  Szymon Broda                                     

 

  

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl