Szymon Broda

Torgi

Środowisko, zamiłowania i w ogóle kultura starszych w sposób naturalny pociąga etnologa, bo przecież etnologia to domena przeszłości i umierania. Cieszyńskie targi staroci w Domu Narodowym to wydarzenie o pięćdziesięcioletniej już chyba historii, ale przed praktyką zwabiły mnie tam oczywiście konteksty nadbudowy przebudzone podczas studiów. Kolejny raz, wbrew Marksowi, to nadbudowa powołała do istnienia materię, poczynając nową przygodę z handlem. Jak zwykle naturalnym katalizatorem sytuacyjno i kulturotwórczym w tej scenerii okazał się główny inicjator czasów – kolega Gorisz z Tarnowskich Gór, który „ścieszynił się” jak rzadko kto. Dopiero po latach dowiedziałem się, że nieżyjący już niestety wujek wynosił w latach chyba sześćdziesiątych „pół chałpy” na targi.

         Z początku  był kurz / był i poczciwy Mieczysław Kurz, zasuszony ale zawsze żywotny ze swoimi „Wiadomościami ratuszowymi”/. Poobijane ławki podawane przez wspomaganego często różnymi środkami pana Franka, przygnębiająca ciemność korytarzy, a przede wszystkim zapach … gołębich odchodów dochodzący z kulturalnej toalety  / problem pokonany po wielu latach/ nie sprawiał zachęcającego wrażenia.

         Recepcja tej ważnej inicjatywy kulturotwórczej zmieniła się jednak szybko – w końcu zaszczytna misja i unoszący się nad salami duch Franciszka Józefa robiły swoje.

Dziś trudno sobie wyobrazić pogoń na dworzec autobusowy na kurs o szóstej rano do Cieszyna z ciężkim plecakiem na ramionach, jak przed dwudziestu laty. Klimat jednak się jednak zmienił. Bywało też, że po udanych targach, w ładny dzień jechało się jeszcze koło południa na smażeny syr do -dajmy na to Ligotki Kameralnej / z akcesoriami konduktorskimi Deutsche Bahn na sobie/, a nawet do Doliny Janosika i terchovskych bethlemów pod ośnieżonymi stokami Fatry na środkowej Słowacji - w mroźnym styczniu albo w lutym.

         Gorisz się ścieszynił, ale na torgach od początku dawała o sobie znać silna obecność komponentów górnośląskich, a nawet tarnogórskich / jeden emerytowany górnik z TG w iście gwareckim stylu brodatego rumcajsa – chyba pan Jasiu przeklinał wówczas Balcerowicza za wprowadzenie popiwku dla kopalń/. Choć stolicą tego interesu jest przede wszystkim Bytom ze swoją wielką giełdą na rynku i według miejscowego dystansu Jastrzębie. Jako bliscy sąsiedzi reprezentowani godnie byli też goście z Rybnika i Wodzisławia, nie mówiąc o Czechach zza Olzy – Alesiu i jego koleżance z albumami przedwojennych pocztówek. Przy całej sympatii dla Czechów i uznaniu dla ich asortymentu, w tych okolicznościach trzeba było przyznać, że handel z nimi nieco mierził, zdradzając wszelkie cechy „czeskiego wysraństwa”.

         Trzeba przyznać z antropologicznego punktu widzenia że zagorzali uczestnicy targów zgodnie z kierunkami swoich pasji, dając wyraz swoim lokalnym patriotyzmom odzwierciedlali regionalizmy na twarzach. Mówiąc po cieszyńsku – to było znać z gzychtów! – że na przykład jeden dziadek jest z heimatu Rybnika albo z Wodzisławia, a jest czechofilem – przejechał na rowerze każdą gminę byłej już Czechosłowacji.

         Za targowymi stolikami ujawniała się prawdziwa pograniczna i transgraniczna symbioza, tak jak miast i wsi, techniki i kultury humanistycznej. Do przeważającego w swej masie starszego towarzystwa dołączała też młodzież, zwiastując już tak modny dziś renesans historii w szeregach dzisiejszych nasto i dwudziestolatków. Zanim wypełniła się goriszowska cezura dojrzałości „dorośnięcia do pickelhauby” wyrosła już generacja piewców żołnierzy wyklętych. W jednym szeregu leżały ewangelickie postylle sprzed wieków i kancjonały, ale też katolickie katechizmy i święte obrazy.

         Na straganach nie kłóciły się ze sobą odmiany wszelkiego patriotyzmu – polskiego, austriackiego, niemieckiego, czeskiego i socjalistycznego internacjonalizmu, i kulty cysorzy ale mocno akcentowany był … także duch hitlerowski, jakby w tej specjalnej strefie prawo zwalczające ideologie totalitarne zostało gdzieś zawieszone wobec natury ambiwalentnych i przewrotnych sentymentów.

         Szable oficerskie i bagnety ze stali Kruppa, bagnety rodzimych HJ-ów  krzyże żelazne spod Stalingradu, czapki oficerskie towarzyszace pruskim pickelhaubom, frontowe stahl-helmy, monety i banknoty reichsmarek jeszcze jakoś uchodziły, ale perwersyjna porcelana z kolekcji SS i na wpół legalne przekłady Mein Kampf i portrety wodza zwracały już baczną uwagę. W tym celowali górnośląscy goście, wystawiający w ogóle często na prawach quasi monopolistów, podobnie jak w Ustroniu, Skoczowie i być może w innych punktach Śląska Cieszyńskiego. Trudno się potem nie dziwić, że Bogdan / Bogusław/ Słupczyński w swojej sztuce o Bolku Kantorze przedstawił cieszyniaków jako oportunistycznych volksdeutschów, co zmusza do myślenia,  ale szokuje prawdziwych ludzi stela. Naprawdę objawów takich postaw szukać by można na rozległym bytomskim rynku, gdzie na kask żandarma III Rzeszy nie starczyłoby pensji minimalnej.

         Takie ekspozycje w Republice Federalnej skończyłyby się pewnie szybka interwencją funkcjonariuszy,…co innego jednak na prastarej piastowskiej ziemi Ost- Schlesien. Podobne sentymenty widziałem jednak na targu w Lublanie, przechodząc promenadą nad Ljublianicą.

         W końcu, człowiek sam stał się ofiarą tej wszechpotężnej fali, ale stało się to niespodziewanie, wiele lat po własnej nieobecności w Cieszynie. Pewnego razu na rozpalonym lipcowym słońcem bruku skoczowskiego rynku po w miarę przyzwoitym bilansie targowym sam kupiłem kaszkiet… szypra z czasów hitlerowskich ze słynnym morskim wężykiem firmy Prinz Heinrich. Ta jednak nie miała w swoim stylu nic z emblematyki i stylistyki Rzeszy, po prostu design morski – kaszubski / choć stylizacja na Tuska podejrzana!/  lub jakby wolało wielu  -piłsudczykowski w swojej szarości. Były to już czasy mody letniej na rynku, nawet z pogranicza plażowej w falach kropli wody rozpryskiwanej przez samorządowy zraszacz i sąsiedztwa kilku generacji plastikowych transformers na sąsiednim, dziecięcym stoisku. Ostatnio sprzedaje tam stare płyty monterom telefonii Dialog.

         Cieszyńska giełda, co wiem z własnych doświadczeń jak i z późniejszych doniesień, oscylowała w sinusoidach wzlotów i upadków pod silną presją konkurencji Jastrzębia i Bytomia. /Tam udało mi się dotrzeć samochodem z niezawodnym sąsiadem, wszechstronnie utalentowanym technicznie i pełnym pasji historycznych, inicjatorem sprowadzenia z Hameln -z Niemiec średniowiecznych dzwonów do Simoradza / tj. do domu!/, zbieraczem dawnych kropielnic na wodę świeconą – panem Krzysiem i z pewnym miłośnikiem hoczków cieszyńskich./

         Poza tym obok cieszyńskich hoczków, czepców i fartuszków, żywotków nie brakło mundurów, odznak i odznaczeń górniczych, okolicznościowych kufli kopalnianych, rzeźb z węgla. Sentymentu w tym zakresie dostarczali też byli górnicy z naszych stron, czyli z zamkniętej kopalni w Kaczycach, po której wyrobiska ściągają dziś uwagę przyrodników. My, z Jarkiem Gilem objeżdżaliśmy te tereny szlakiem drewnianych kościółków.

         Chociaż nie dotarłem nigdy na giełdę w Jastrzębiu, trzeba przyznać, że tereny między Cieszynem a Jastrzębiem -Kończyce, Kaczyce, Zebrzydowice – te pograniczne i najbardziej peryferyjne okolice Cieszyńskiego / egzotycznego dla mnie subregionu/ były tam bardzo obecne. Było tak również za sprawą rezydenta jednej z kończyckich chałup, przystosowanej do celów totalnie kolekcjonerskich – historyka z jednej z jastrzębskich szkół  - sięgającego jak rycerz średniowiecznego rumaka w swojej alternatywnej refleksji o Śląsku myśli Feliksa Konecznego – Jarka Mrożkiewicza. Jego osoba wybitnie aktywna na targach stała się patriotyczną przeciwwagą dla swoistego „volksdeutschowstwa” i modnego ślązakowstwa. Obie opcje pogodziła chyba tęsknota za przedwojenną chwałą Województwa Śląskiego i jego ówczesnej autonomii.  Razem z owym wybitnym kolekcjonerem i historykiem, mającym konszachty nawet ze składnicą makulatury w Zebrzydowicach, epigonem zdrojowej aury Jastrzębia, znajdywaliśmy na wypadzie w tym specyficznym mieście resztki armatury tego świetnego ongiś kurortu w rowach parku ustrojonego socrealistyczną rzeźbą. W sukurs walczącej polskości przychodził także nieprzejednany w swojej postawie i dynamice działacz, przedwojenny harcerz Władysław Kristen / z holenderskim nazwiskiem!/ z Zaolzia.

         Nie dotarłem do Jastrzębia, ale za namową kolegi wziąłem udział w bezowocnej giełdzie na moście granicznym na Odrze, zabierając się z nim przez Karwinę i Bogumin do Chałupek. Przynajmniej przez kilka godzin bez utargu można było pooglądać z mostu opalające się Czeszki, wyskoczyć na piwo do jakiejś starej gospody w Boguminie i pooglądać trochę czeskich staroci. To była jedyna giełda międzynarodowa. Wcześniej, jeszcze w liceum, byłem na flohmarkcie w Bremie nad Wezerą, gdzie kupiłem „Kleine Geschichte der DDR” i „Flexible – Menscha” Richarda Sennetta. Po spacerze nad Wezerą utkwiła mi w pamięci fotografia Soni Gandhi – Włoszki o słowiańskim imieniu w białym sari z platynową lamówką z autografem, wpatrzoną w nasłonecznione fale rzeki. Wtedy cena marki niemieckiej wynosiła chyba ok. dwóch złotych.

         Od lat zamierzałem się z wyskokiem na wiedeński Prater, bo starych tytułów niemieckich też nie brakuje. Niestety, jednak jednodniowe, tanie wycieczki autokarowe do Wiednia nie pozwoliły na wykonanie w tak małym odcinku czasowym zagranicznej operacji handlowej. Wiozłem raz autobusem ze Skoczowa ciekawą książkę, jakieś pamiętniki w języku holenderskim z Hagi, chyba dyplomatyczne, z dziewiętnastego wieku. Była tez pieczątka i podpis – Johann Hauptem, Wien. To mogłoby kogoś zainteresować, ale w zmęczeniu zostawiłem pozycję na półce nad głową, nad siedzeniem w autobusie. Na szczęście odzyskałem to, co poszło potem w Cieszynie.

 

   

         Ekonomicznie rzecz biorąc, targi cieszyńskie, jak chyba każde, są najlepsza okazją aby rekiny branży mogły pożreć podpływające płotki, które muszą obniżać swą cenę, gdyż poza paszczą drapieżnika ich byt pozostaje bezwartościowym dodatkiem do całej masy rzeczywistości.

         Do całej masy domowych „harapuci” różnego przeznaczenia i jakości dodałem co nieco z rozproszonego już dziedzictwa dziadka Jana Brody, dokonując wcześniej przeglądów i konsultacji w ostatnim etapie jego życia, w mieszkaniu na Górnym Borze.

         Z tych szczątków rezerw uszczknąłem trochę literatury – regionalnej / na przykład morcinkiana/ i religijnej / coś z postylli i homiletyki ewangelickiej/, nierzadko przedwojennej i na przykład jakieś osiemnastowieczne mapy katastralne, może parę rysunków i grafik – i to osiągnęło najwyższą cenę. Moim odbiorcą był wówczas pan Kudelski z Cieszyna, którego dziadek zdążył jeszcze poznać, podobnie jak kolegę Mrożkiewicza  - w ostatnich dniach.

         Na potrzeby targowe uratowałem również resztki wzorcowej ongiś w skali kraju Izby Pamięci Narodowej działającej przy podstawówce . Dzięki współpracy z legendarnym panem woźnym , przed kontenerem na śmieci uchroniło się parę miniaturek pomnika z Westerplatte, parę publikacji …czczony niegdyś i opluty przez jednego ze zuchwałych uczniów portret patrona – Ludwika Waryńskiego.    

 

         Odziedziczyłem po dziadku płodne przełożenie pomiędzy przestrzenią a literaturą, tak więc na jego obraz i podobieństwo książki i podróże, także jazda na rowerze, ale w mniejszym niż u niego stopniu / przejechał cały kraj przed wojną/ ukształtowały moje miejsce w świecie.

         We wspominanych ostatnich latach jego egzystencji bywałem, co nie zdarzało się wcześniej wśród dziadkowych zasobów piwnicznych. Dostało mi się z tego szczególnie wiele widokówek – od czasów austriackich do lat początku dwudziestego pierwszego wieku. Nie były to jakieś kompletne kolekcje, ale dziadek uporządkował zawartość według kryteriów geograficznych. Tak więc przypadł mi socrealizm dawnych miast śląskich i zagłębiowskich, widoczki alpejskie i pałace Wiednia, stary rausz i brama zoo w Bremie i w Hamburgu, Budapeszt, stare portrety cesarskie, a zwłaszcza zamki czeskie i słowackie, polskie pocztówki z przedwojennego Zaolzia i takie perełki jak pomnik Masaryka na centralnym placu w Użgorodzie odwiedzonym sześciokrotnie/ i pozdrowienia z Czerniowiec – jeszcze w składzie Rumunii z widokiem greckokatolickiego neobizantyjskiego Alumneum … i jeszcze pozdrowienia znad Jeziora Dhal – ze Śrinagaru.

         Pocztówki dziadka w specyficzny sposób – przesuwając w historii utrwaliły w mojej pamięci koloryt miejsc odwiedzanych przez mnie w Europie – podarowana przez dziadka i historię introwersja  zabarwiła przestrzeń wewnętrznego pejzażu.

         Prawdziwą dyskusję kuluarową na temat każdej niemal widokówki, jako doświadczony globe-trotter i twórca geo- kosmicznych collage przeprowadza Michael Roberts- Mussachchio z Brooklynu – Pogwizdowa.

 

         Biznes targowy, ciężki i ryzykowny, twardy w swoich męskich negocjacjach i kręgach twardych seniorów z ich wojskowo – wojennym i technicznym sznytem w zamiłowaniach i w asortymencie , z lanym ukradkiem „złotym bażantem”, wódką, opowieściami o sado- masochistycznych perwersjach współczesnych business – women, wizyty i targowanie się z szefem „Ustronianki” panem Bożkiem / z którym kłóciłem się o trzy złote przy widokówkach ale sprzedałem parę akwarel taty z Górek Wielkich – na jego prywatny zamek w Grodźcu/, to wszystko nie oddawałoby całościowej atmosfery bez pierwiastka lekkiego, estetycznego i kobiecego.

         Wyrafinowana biżuteria, czasem ciekawe elementy konfekcyjne, fantazyjne sprzęty ze sfery dekoracji wnętrz, ale także zasadnicza oferta merytoryczna – literacko – historyczna ściąga na targi co bardziej niezwykłe dziewczyny i eleganckie damy lubiące się zaprezentować, zwłaszcza w letniej garderobie, łącząc zamiłowania do elegancji i rozwijając swoje zainteresowania wśród tej jurnie zgrzybiałej planety.

         Dopiero po paru latach dowiedziałem się od kolegi Damiana z Kaczyc, sąsiada stolikowego, z którym już podjąłem konsultacje magisterskie, i od jego ojca, charyzmatycznego Zenka / pan Zenon po przejściu na rentę górniczą swoją całą aktywność przelał chyba w targowe zbieractwo, choć podkreślał zawsze że na tym nie można zarobić!/ że – przecież momy frelke, / czy ni ma szykowno?/ - czyli, że Damian ma siostrę, a ładna, szykowna brunetka, z sympatią, kulturą i gracją odnosząca się do wykończonego biznesem sąsiada, to właśnie ona!

          

         Nawet dzisiejsze słuchaczki liceów o profilach wojskowych, często seksowne w swoim umundurowaniu znajdą coś z bogatego asortymentu militarnego.

         Wizualnie najbardziej pociągające są zgrabne dziewczyny na letniaka ze słodkimi pieskami wyszukanych ras. Piesków też na targach nie brakuje, zresztą zawsze mnie fascynowały ich gabinetowe sylwetki z mosiądzu, brązu, porcelany … a szczególnie od kiedy oddałem serce mojemu złoto- miedzianemu pinczerowi z białym żabocikiem i gwiazdką na czole.

         Takie wizyty potrafią zrównoważyć godziny handlowego zastoju i nędzę bilansu.

         Wydaje się, że w tym sezonie nic się nie dzieje, jednak główne współczesne wakacyjne nurty mieszają się czasem z jakąś inspiracją retro albo z neohippisowską – odpowiednio do konwencji staroci / tu przetwarzanych i wyciąganych z szaf garderobianych w bardziej pierwotnej formie/.

         Snują się na targach młode damy w staro – nowych bransoletkach, z torebkami i w kapelusikach, ledwo stąpając swoimi stópkami po posadzce domu kultury – licealistki i studentki w świeżości i w letargu, które zamiast do Krakowa, Oxfordu czy Warszawy zbłądziły do Cieszyna. Ich kruche sylwetki wyłaniają się i znikają w cieniu podcieni, w gwałtownych spadach i wypiętrzeniach cieszyńskich uliczek, po obu stronach granicy. 

         Między biegunem jang i yin targowej przestrzeni, wśród rdzy, śniedzi i prozy technicznych mechanizmów wkradły się reprezentacje estetyczne bytów oderwanych z ich ponadczasową erotyką i artefakty akcentów dalekowschodnich – i w owej chimeryczno – syntetycznej szczelinie pełnej kruchej miłości i namiętności oprócz świata literatury znalazłem swoją niszę. Mieściły się w niej figurki nimf i takoweż w parach, boginek i Matek – Ojczyzn z Wołgogradu / z którymi własna mama nie wpuściłaby mnie do domu!/ stare pocztówki z romantycznymi pocałunkami wśród róż, krzaków bzu i gołąbków , pełne nagich ciał , panoramiczne kompozycje w stylu kurtyn Siemiradzkiego, przedwojenne akty – monochromatyczne, w sepii i podkoloryzowane / które wypełniały też  surowy bytomski rynek, jakby oddając wygięte obfitości swoich kształtów ostrzom bagnetów Freikorpsu. /Nawiasem mówiąc, znam dwie utalentowane panie z Cieszyna które wzdychają głęboko słysząc słowo WEHRMACHT!/. Są i opp-artowskie akty z muzami obiektywów Czechosłowacji, krasawice narodów Jugosławii jak płomienie czterdziestego czwartego i innych krajów demokracji ludowej, a ostatnio w mirażach skoczowskiego skwaru pojawiły się rusałki oddające się z rozkoszą satyrowi i cały zastęp dzielnych księżniczek wojowniczek w garderobie skąpego gotyku i kosmicznej mody z odpowiednimi opisami w czeskim albumie „FANTASY” / chętnie wymieniłbym za to „Suitę śląską” z katowickim rynkiem przed „Spodkiem” i wąskoobiegowe pisma Wyszyńskiego z lat pierwszej „Solidarności”.

         - Gdyby w tym upale skoczowskie dziewczyny przyszły by na rynek w takich strojach i poszły się w nich opalać nad Wisłę! / na przykład w skórze, płótnie, lateksie i sierści/– zasugerowałem wówczas szwagrowi, który w koszulce z Angor Watu dokonywał wówczas inspekcje umorzonego tropikiem targu.

         Na „FANTASY” zabrakło kasy, bo przecież od miesiąca czekała na mnie na tym stoisku „Ziemia wodzisławsko – rybnicka” z 1970.

         Przy całej ekstremie klimatycznej ekspozycji zewnętrznej, plusem takiego położenia bywają przemykające wśród straganów giętkie sylwetki rowerzystek w rozmigotanej słońcem fluorescencji ich opływowych kostiumów.

 

         Dla nas z Goriszem targi były przede wszystkim kopalnią literatury.        Oprócz od zawsze ukochanej literatury naukowej, w tym wypadku szczególnie regionalistycznej / „Zarania Śląskie” „Tesinsko” i inne/ stały się również bramą do literatury pięknej… poczynając od krótkich form Turgieniewa, Leskowa, Tołstoja, Guy de Maupassanta, Aksjonowa, Bezrucza, Hrabala, zgrzebnych cegiełek „Literatury na świecie”,  czy do nieznanej w szkolnych murach plastyki fantastyczno – narodowej poematów Słowackiego, wierszy orientalnych Mickiewicza czy poezji i dramatu puszkinowskiego, choć literatura piękna zawsze obecna była w moim i dziadkowych domach obu linii. Do literatury pieknej doszły jeszcze stare albumy w sepii o Śląsku, z zabytkami i krajobrazami Czechosłowacji i Austrii.

         Tak się składa że magiczna forma starych książek, ich pożółkłe barwy i piękno starego druku, surowe oprawy, czasem perfekcja ręcznie wykonywanych ilustracji, dawna fotografia i zapachy znalazły na targach swój ważny nośnik, ukonkretniony w formie zestawu walizek ukraińskich doktora Kani / symetryczne obładowanie tymi „siewierodońcami” w drodze po schodach DN ukształtowały chyba dynamikę sprężystej figury szczupłego socjologa/, niekwestionowanego nosiciela słowa drukowanego numer jeden na CTS. O te walizki, czarne z radzieckiej masy ze stalowym klinem w różnych rozmiarach trwały miedzy nami targi a metafizyczną ciasną bramą Targów była u zarania szafa TPPI / Towarzystwa Przyjaźni Polsko – Indyjskiej / zlokalizowana we wciągającym do przeszłości pokoiku cieszyńskiego klubu esperantystów na tajemniczym drugim piętrze związanych w luźny sposób z przesłaniami religii – filozofii Baha’i z legendarnym Zdzisławem Glajcarem na czele. Bezdenna, chyba z czasów gomułkowskich „Szofa” po niespodziewanej reorganizacji w domu kultury uległa mistycznemu zniknięciu, pochłaniając w sobie na zawsze wielki plakat wydrukowany z okazji stulecia urodzin Jawaharlala Nehru, tomy kronik Towarzystwa / zbłąkane gdzieś w przepastnych magazynach DN czyli „Hausu” / ratowane ponoć przez Słupczyńskiego/ i … wiceprezesowski, szary i klasyczny garnitur Gorsza wraz z ludowo-leśnym wzorkiem krawatu „z Yellowstone”, a przecież tajemnice targów i ich inicjacja możliwe były tylko poprzez wejście do szafy! – a ona – magazyn wszelaki wszechczasów „Zarządu” –dekonstruowana einsteinowska komora czasu rozpłynęła się w kurzu i w otchłaniach…

        

         Nie pamiętam, kiedy byłem ostatnio na cieszyńskich targach, ale na skoczowskim rynku pozostaję niewolnikiem tego niskodochodowego, ale fascynującego „biznesu”, jak to ze wszystkim w moim życiu bywa. 

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl