Szymon Broda

"Dunakanyar"         

Bazylika w Esztergom góruje nad horyzontem już w połowie zabudowy Szturowa. Autobus dojeżdża do Lidla przy granicy, mijając wcześniej pustki i blokowiska.

- Uż tu możietie pozriet na ostrichomsku baziliku – informuje jeden z pasażerów miejskiej linii w połowie drogi. Pozostaje kupić ostatnie piwo na Słowacji i po czterech i pół kilometrach od dworca wejść w końcu na słynny most na Dunaju.

         Bazylika na wzgórzu nad wielką rzeką, potężna i klasyczna bije w oczy jak najbardziej archetypowa konstrukcja, a jednak jej półokrągła kopuła wznosząca się do stu metrów nad podstawę budowli sprawia wrażenie kosmiczne! Dzieje się tak dzięki optyce odległości przestrzennych drogi ze Słowacji prowadzącej do centralnego punktu odniesienia lokalizacyjnego, którym jawi się świątynia jak środkowa bryła powszechnego układu grawitacyjnego. Ciekawe jak przedstawia się to z innych stron z podobnej odległości?

         Klasyczna sylwetka Panteonu jest tu jednocześnie uproszczoną przez stylizację figurą kosmicznego spodka z dwiema rakietami po bokach. Widzimy więc i latający spodek / zwłaszcza dzięki elipsoidalnemu w odczuciu pierścieniowi na hełmie sanktuarium/, i antyczny gmach wśród drzew jak z włoskich pejzaży jednocześnie. Stylizowana starożytność mimo zasadniczo historycznego wymiaru ma w sobie coś z Katedry Chrystusa Króla w Katowicach, z czasów i rysów stalinowskich przecież. W szarościach przed oczami staje wyniosły bunkier – sakralna forteca na skale. Jego postrzeganie przybliża w niepohamowany sposób bryłę i rozciąga kurtynę dystansu.

         Dziś, w promieniach początku października nad prawdziwie modrym Dunajem / bardziej jednak granatowym niż moje obuwie sportowe/ otrzymaliśmy widokówkową scenerię. Dla wyobraźni interesującym wydaje się obecny widok w ponurej szarości listopada – jakby przeniesienie w nie tak dawne czasy szarości i zapomnienia pierwszej stolicy w dobie komunizmu.

         W takich chwilach, choć wszystko płynie jak Dunaj, latarnia magiczna historii zdaje się zastygać w szarościach i blaskach ze złotym krzyżem na szczycie. Nawet wierny towarzysz podróży z Czernichowa, Józek, telefonujący do małżonki jeszcze ze słowackiej strony mostu, wygląda o dwadzieścia lat młodszy od swojej metryki.

         Choć trochę zmęczeni podróżą, wchodzimy majestatycznie na pięciusetmetrowy most zapisujący się na kartach orbanowskiego dziedzictwa dzięki milenijnej odbudowie.

         W drodze do największej bazyliki, mijając największą rzekę, podziwiać można również rozmach mostu, fotografując rytm cieni powtarzających się elementów. Rodzi się też pytanie o postać i osobowość księżniczki Marii Walerii – córki Sisi i Franca Jozefa, której imię nosi słynny hid czyli most.

         O tej porze dnia i roku można osiągnąć cel podróży czyli syntezę podniecenia i spokoju w kontekstach przestrzeni. Majestatyczny most tchnie spokojem, ale wbrew pozorom, zmieniając pas dla pieszych, trzeba uważać na wartki ruch. Na rzece szybka motorówka tworzy znienacka wstęgę poprzecznych wodnych pasów, samotnie przecinając ciszę. Nie dla mnie, przynajmniej na razie, elitarny rafting i paragliding, chociaż stateczkiem do Budapesztu możnaby popłynąć, jak Jakub Porada. Zajechałby może nawet na rowerze, co przyznaje kolega, wpatrzony w naddunajską promenadę.  Na portalu „Wypad na weekend” Witold Sobek, chyba podróżujący fotograf, zamieszczając swoje zdjęcia bazyliki ostrzyhomkiej, pisze o jednym celu i dwóch krajach, podkreślając, że najpiękniejszy widok na bazylikę rozciąga się ze strony słowackiej, szczególnie z mostu MW.

         Esztergom i jego bazylika, całe wzgórze zamkowe i Dunaj to dla podróżującego nie tylko atrakcja osiągnięcia celu, ale i droga do tego wiodąca. Zdając sobie sprawę z tego faktu, człowiek na moście może doznać obawy, że przechodząc na stronę węgierską, czar wizualny pryśnie. W istotnym sensie kulminacja głównej panoramy mija, ale nie oznacza to bynajmniej rozczarowania. Od węgierskiej połowy mostu pod stopami wyłania się stare miasto – Wodne Miasto - Vizavaros. Po szesnastej most daje dogodność oglądania rozpromienionych słońcem dachów – barokowych kościołów i kamieniczek.

         Na Węgrzech nie poszukuje się górzystych krajobrazów, a jednak takie właśnie witają swymi łagodnymi łańcuchami gości w Esztergom. Ich ciemnoametystowe stoki, ciepłe późnym słońcem, rozpościerają się za kępami naddunajskich drzew i za kadłubami migoczących stateczków jak z akwarel Turnera czy z zastygłych pejzaży Renaty Bonczar. Za lewym meandrem, w tle wzgórza zamkowego przebłyskują nawet trzy grupy wapiennych skałek jak dogasające płomienie.

Niebawem poznamy pierwszą linię pagórków za miastem, gdzie wśród krzewów a nawet chaszczy i ogrodzonych winnic podziwiać będziemy fragmentaryczne oblicza miasta i pogrążony w pomarańczach Dunaj po zmierzchu przy powiewach ciepłego i czystego, jakby bałkańskiego powietrza. To zasługa Józka, zapalonego miłośnika górskich wędrówek węszącego na miejskich obrzeżach i w slumsach. Podziwiam jego prężność, zachowującą się pomimo dwudziestoletniej przewagi wiekowej i eksploatacji tuż po nocnej zmianie w piekarni. Ja chciałbym trochę odpocząć, siadając w jakiejś kafejce, podziwiać podczas krótkiego spaceru jakieś detale architektoniczne w bliskich zaułkach, ale potem jestem Józkowi wdzięczny, że wyciągnął mnie tam, gdzie sam pewnie szybko bym się nie wybrał. Jest w takich wypadach prawdziwa głębia i perspektywiczność.

Następnego dnia, rano, migoczące grzbiety pagórków pojawią się przy frontalnej baszcie zamku w towarzystwie archaizowanego rycerza sięgającego prapoczątków.

    Panorama od strony Słowacji ze wszystkimi warstwami krajobrazu została rozpowszechniona w krwawych karminach zachodzącego słońca w grafice dziesięciu tysięcy forintów ze świętym Stefanem / o dźwięcznej nazwie TIZEZER FORINT/. Pokazywałem Józkowi ten widok w pociągu, gdzieś za Bratysławą.

 

 

Esztergom jako cel podróży jest miejscem archetypowym i alternatywnym zarazem. Stolica, sanktuarium i zamek na skale nad wielką rzeką. Przewodniki podają, że miasto to odwiedza rocznie milion turystów, ale fala ludzka nie może tu jeszcze konkurować w swoich rozmiarach z prądem Dunaju. Choć ludzi nie brakuje , zamiast naprzykszającej się masy w piękny słoneczny dzień mamy raczej do czynienia z dobrze rozplanowaną kompozycją jak w alegorycznym malarstwie chińskim – wiele postaci gustownie rozlokowanych nie tworzy tłumu. Dominuje spokój. Miasto nie jest jednak celem turystycznym jako punkt docelowy, pomijane jest nawet tranzytowo. W prospektach biura podróży w mojej miejscowości fotka z bazyliką ostrzychomską stanowi ilustrację dla oferty z Budapesztem.

Co jest dominantą atmosfery miejsca? – pomijając wszystkie przedstawione komponenty, trzeba sięgnąć głębiej, do czegoś powszechnego i ukrytego zarazem. W tym miejscu odkrywam ZŁOTĄ PROPORCJĘ!

Zgodnie z licznikiem taksówkarza odworzącego nas z powrotem nocą, w dość napiętych już okolicznościach / ze względu na rezerwację musieliśmy pędzić na eurocity „Metropol” relacji Budapest Keleti – Berlin Hauptbahnhof/ na dworzec kolejowy do Szturowa, od granicy mijamy dystans pięciu kilometrów / strategiczny dla podróżujących/. Do tego dochodzi chyba pięćdziesiąt metrów, a most MW to równe pół kilometra.

Ten odczuwalny duch ładu przestrzennego w proporcji 1:10 kształtuje topografię terenu i nadaje majestatycznego wydźwięku osiąganym widokom, co stwierdzić może nawet taki matematyczny idiota jak autor niniejszego opisu! Oto cała tajemnica. Nota bene droga do Budapesztu to odcinek pięćdziesięciu kilometrów – topologiczna prostota panuje nad meandrami całego Zakola!

Takie złote proporcje pozostawały nieśmiertelne mimo klęsk dziejowej degradacji. Złote proporcje ze złotym krzyżem w koronie pozwalały okiełznać dawne hordy koczownicze – żywioły ich chaotycznego stepowego bezkresu. Dialektyka historii, tak obecna w naszym, naddunajskim – węgierskim pejzażu polega na ciągłej przemienności dominacji cywilizacji i barbarzyństwa, twórczego wdrażania kanonów i zagrożenia destrukcją możliwości ich odczytywania i wykorzystywania.                   

Świadome przeżywanie teraźniejszości karze przystosować się do rytmu nieuchronnego, osiągnąć pełnię w odwiecznym zespoleniu yin i jang.

- Węgry mają wspaniałe klimaty – mówi koleżanka  po niedawnym powrocie z Egeru. Przyznaję, że tak jest, szczególnie zwracając uwagę, że to obszar pomiędzy Europą Środkową a Bałkanami, nie wspominając już o tym, że to najbliższe nam komponenty z pozostałościami cywilizacji Wielkiego Stepu jak napisałby Lew Gumilow – czyli stabilny spokój środkowoeuropejskiego zaścianka z emocjonującymi echami historycznej i heroicznej egzotyki. O wypadzie do tego kraju zdecydowały jednak także echa burzliwych wydarzeń współczesnych – barwny postać modelu orbanowskiego i dramat z muzułmańskimi imigrantami. Oczywiście na zachodnim brzegu Zakola Dunaju człowiek nie znajduje się w centrum powyższych zagadnień, ale, może znaleźć się gdzieś w pobliżu, być może z możliwością weryfikacji oficjalnych danych, co zwykle pojawia się jako pewien cel podróżowania.

Esztergom to przecież w głównej mierze wyraźny przekaz symboliczno – ideologiczny – trwałość znaku – hipertrofia kościelnej nadbudowy – bazylika jako hełm superstruktury nad siedzibą władzy na skale – silny komunikat od razu przy granicznej wodzie, skierowany wyniosłym obliczem w stronę sąsiadów. To znak ekspansywnego charakteru plemienno – narodowej misji.

Z tłem takiej panoramy i z wyobrażonym akompaniamentem wagnerowskich Nibelungów, /bo przecież w mitycznym Etzelburgu, Krymhilda, związana z samym Attylą, szykuje krewnym krwawą łaźnię zemsty/ a także z Mszą Esztergomską Liszta, rodzi się refleksja o duchu dziejów i wydarzeń – jak przystało, wielka i ponura. W takiej scenerii historia jawi się jako transkontynentalne pole pomiędzy kolejnymi falami ataku nomadów i inwazjami spod znaku półksiężyca. / Nawiasem mówiąc podczas nocnego spaceru z satysfakcją odkryliśmy kameralny meczet turecki w cieniu bazyliki i potężnego Muzeum Chrześcijaństwa. O odrestaurowanym obiekcie, pełniącym funkcje muzealne i o gastronomii na pobliskim dziedzińcu nie piszą jeszcze najnowsze, dostępne w bibliotekach publicznych przewodniki. Punkt na miejscowych ulotkach informacyjnych opatrzono nazwą „Dzsami”./ Trudno tu uniknąć odwołań do spenglerowskiego „Zmierzchu Zachodu” i do najnowszego „Końca Europy” Waltera Laquera. Nie zapominajmy jednak, że tysiąc i piętnaście lat temu książę Vajk przywdziewał w Esztergom swoją bizantyjską koronę, kiedy na Zachodzie nie ucichły jeszcze milenijne niepokoje utrwalone w wizji eschatologicznej Joachima z Fiore.

W trzecim tygodniu po powrocie z Węgier, w porządkowaniu topografii historycznej z pomocą przychodzi perspektywiczny dystans Normana Daviesa – jego hasła, indeksy i tabele.

Dziś Wiktor Orban wzywa do debaty nad przyszłością Unii Europejskiej.

Historia zmienia charakter narodów. Węgrzy, dawni i ostatni w tej części kontynentu najeźdźcy ze stepowych wojowników w szybkim tempie przeobrazili się w rycerzy i powstała HUNGARIA.  Dziś jako odważni rycerze – obrońcy Europy samotnie, ale konsekwentnie do tej pory broniący zaciekle jej granicy przed zalewem dzikiej, niczym nie regulowanej migracji zagrażającej bezpieczeństwu wszystkich, narażeni na niesłuszną falę krytyki, a wsparcie przychodzi tylko od Czechów i Słowaków. Na razie trzeba pogratulować Węgrom sukcesu w samotnej walce w odosobnionym stosowaniu unijnych procedur.  Etos rycerskiej dumy i niezależności narodu powrócił i rozpalił w misji obrony suwerenności i cywilizacji narody środkowoeuropejskie. Niestety obrońcy racji stanu i zasad muszą znosić potwarze niewdzięcznego Zachodu i jego propagandy.

Oby Madziarzy w charakterze swojej misji nie poszli ścieżką innego dzikiego u zarania wielkiego plemienia, przeistaczającego się kiedyś / jednak bardziej we własnym mniemaniu/, w obrońców Europy – czyli Germanów. Biorąc jednak pod uwagę rzeczywisty rozmiar potencjału i historycznie ukształtowane tradycje, można żywić nadzieje, że tradycyjny pragmatyzm pozwoli przezwyciężyć miraże nacjonalistycznej megalomanii.

Gorąca i z pewnością nie wolna od ideologii i zbędnych emocji debata o imigrantach, która rozgorzała w Europie Środkowo – Wschodniej, wbrew zachodnim komentarzom ujawniła jednak nie  tylko histerię ale ducha trzeźwej mobilizacji młodszych braci. Prawdziwej demokracji się nie lubi, bo to przecież populizm, prawdziwych racji siły decyzyjne oficjalnie nie przyznają. Racje nie mają głosu, tylko bronią się same, chyba że głos ich jest niewysłuchiwany. Można wyprzedzić możnych protektorów w realistycznej ocenie faktów i z zaścianka przejść do awangardy, nie przejmując się zbytnio negatywną kampanią wizerunkową płynącą z „tej lepszej strony”! Wszak już dawni królowie tego kraju musieli tolerować nawet w swojej kaplicy pałacowej w Esztergom oblicze złego i brzydkiego Węgra w sąsiedztwie dobrego i pięknego Francuza.

Tak już to bywa, że czasem aktem odwagi staje się likwidacja granicznych zasieków, jak za czasów Miklosa Nemetha, czasem zaś ich stawianie, jak za czasach Wiktora Orbana, choć to niewątpliwie przykra konieczność.

Jadąc na Węgry bardzo interesowało mnie czy spotkamy się z jakąś kontrolą graniczną, ale nic takiego nie miało miejsca, choć dokonało się w drodze powrotnej, o czym będzie jeszcze mowa. Koleżanka Maryjka, entuzjastka turystyki ekstremalnej zazdrościła mi nawet stanu wyjątkowego w Europie Środkowej, choć tłumaczyłem, że dotyczy on tymczasowo tylko komitatów południowych.

Niniejsze treści oddziałują znacznie mocniej na wyobraźnię właśnie w miejscu takim jak Esztergom, w mieście które utraciło swój stołeczny status pod naporem najazdu Mongołów i tak ucierpiało od tureckiej nawały.

Do zadumy skłania zdanie wypowiedziane przez /historyka sztuki/ ,Marka Machowskiego na kartach czwartego tomu „Sztuki świata”, mówiące o tym iż średniowieczna sztuka węgierska w wyniku zniszczeń historycznych stała się dziś przedmiotem badań bardziej dla archeologów niż historyków sztuki.

Ilustracją tej tezy jest cudownie ocalała Kaplica Bakocza w esztergomskiej bazylice stojąca na swoim miejscu po złożeniu z tysiąca sześciuset kawałków.                

Stojąc na moście nad Dunajem, wznosimy się nad rzymskim limesem cywilizacji. Metternich stwierdził, że w Wiedniu nad Dunajem Europa spotyka się z „Azją”. Nawiązując do Metternicha rzec by można, że jeśli takie spotkanie dokonuje się we Wiedniu, to na Węgrzech tym bardziej. W okolicach Esztergom Karol Wielki wzniósł swoją twierdzę Oesterringen.

W tym miejscu pasjonaci analiz geostrategicznych i etnopolitolodzy, zdając sobie sprawę ze szczególnych relacji węgiersko – rosyjskich i odwołując się do azjatyckich źródeł narodu węgierskiego, mogą zadać pytanie o miejsce Węgier w koncepcji eurazjatyckiej Aleksandra Dugina.

Przeglądarka Mozilla Firefox daje w tej materii wiele odpowiedzi, choć dotyczą one raczej kontaktów ekstremalnej partii Jobbik / trzeciej siły w kraju/ z Rosjanami i poparcia ideologii duginowskiej , a nie konkretnych fragmentów słabo dostępnej myśli kontrowersyjnego i pociągającego historiozofa. Mowa nawet o „szóstej kolumnie Putina”. Pojawiają się strony mogące wzbudzić podejrzenia służb specjalnych, więc może pora kończyć temat.

Kiedy atmosfera gęstnieje, na myśl przychodzi jeszcze wspomnienie ciężkich bojów pod Parkanami / historyczna nazwa Szturowa/, poprzedzających wiktorię wiedeńską króla Jana. Bitwa ta znana jest z tureckich forteli, manewrów po dzisiejszej węgierskiej stronie i strat wojsk polskich.

Wszystko przemija, choć także odradza się cudownie jak Kaplica Bakocza i podlega transcendencji. Wszechmogący i Sprawiedliwy Bóg osądzi ludzkie wysiłki i nagrodzi z pewnością działania i troski ludzi dobrej woli w aspiracjach do wieczności podejmujących historyczne wyzwania, a nieuchronne i tak musi nadejść a Dunaj długo jeszcze będzie spokojnie sobie płynąć, choć też nie wiecznie.

Historyczna chytrość ducha absolutnego a rebour objawia się jako dialektyka przyrody w jej samouzgadniającym się procesie, a zafascynowany mieszaniem się ras na Węgrzech Józek zwraca uwagę na ten właśnie proces z takim entuzjazmem, jakby sam stawał się aktualnym podmiotem w tej sferze, gdzie celem jest wzmocnienie kodu genetycznego!

Następnego dnia byliśmy zachwyceni postacią pewnej Węgierki fotografującej się z facetem w szatach renesansowego grajka przed bazyliką. Gdyby zechciała mnie dosiąść byłbym pewnie przed wiekami jej stepowym, narowistym ogierem!

Szkoda, że właśnie zakończył się pewnie sezon w tutejszym kąpielisku termalnym, choć i tak zabrakło czasu na sprawdzenie. W takiej scenerii najlepiej można podziwiać rasowe atuty Węgierek.

Tak czy inaczej warto przyjeżdżać obecnie na Węgry, by przyglądać się współczesnej wędrówce ludów, bo ta z wczesnego średniowiecza z braku źródeł pisanych pozostanie w swych przyczynach i przebiegu zasadniczo tajemnicą, jak piszą Jean Carpentier i Francois Lebrun w „Historii Europy”.

Najlepiej zarówno przychodzić na basen jak i oddawać się refleksjom w miejscu powstania „Rozmyślań” Marka Aureliusza.

 

Dzień spokojnie chylił się ku końcowi. Słońce rozświetlało jeszcze złote płomienie nad kolumną morową, a w kolejnej uliczce towarzyszyła mu już latarnia.

Złote światło zmierzchu wydawało się zastygać w kanałach Wodnego Miasta niczym na płótnach impresjonistów. Słońce stało jeszcze w renesansowej bramie ogrodu. Do kielichów lało się już wino w asyście różnych zakąsek i to w dobrej cenie, jak stwierdziła Kata, szefowa naszego hotelu „Kaleidoszkop Haz”. Niestety nie dla nas. Po zameldowaniu się i złożeniu bagaży wróciliśmy na plac pod zamkiem. Niestety tłum i huk na scenie miotany przez Hunów estrady zakłócił spokój świętego w końcu miejsca, co nie sprzyjało konsumpcji.

Oczywiście nie spodziewałem się Liszta ani Wagnera na tej scenie. Przyznaję, że z kulturowego i z muzycznego punktu widzenia węgierski metal stanowi ciekawe zjawisko, jednak obecny tej nocy łomot odstraszył swoją siłą uderzeniową, nie wyłaniając jakiejś skonkretyzowanej formy – choć wrzask w tak egzotycznym i sugestywnym języku pobudził na chwilę demony wyobraźni.

Chociaż bar w naszym artystycznym i godnym podziwu lokalu zaopatrzony był w najlepsze marki alkoholi znanych w całej Europie Środkowej / w lecie pewnie bym skorzystał z kanapy w artystycznej niszy na podwórku/ brak ciepłego pożywienia zaprowadził mnie do bliskiej, sympatycznej restauracyjki w tradycyjnym stylu.

Być może wybrałem rażąco sztandarowe menu – gulaszową z chlebem i z różowym, lekkim winem, wzbudzając chyba zdziwienie kelnerki / ciekawe czy Węgrzy spożywają w ogóle gulasz z winem?/, jednak smakowo zestaw okazał się całkiem udany / zupa świetna w czerwonym, paprykowym odcieniu, z dużymi kawałkami marchewki i ziemniaka!/, jedynie narastające pragnienie w rezultacie jego spożycia zaskutkowało ekstremalnie tej nocy.

Jako człowiek nadbudowy przy kuchni raczej improwizuję, a jej znajomość jest przecież miarą zawodowej etnografii.

 

Ostatnimi celami do zobaczenia  w drugim dniu w Esztergom okazały się wnętrza – najpierw prześwietlonego półmroku nawy głównej bazyliki / klasyczno – narodowego z dominacją jakby nowego Rafaela nad głównym ołtarzem/,  a potem wspaniałego Muzeum Chrześcijaństwa z imponującą kolekcją malarstwa.

W najważniejszej Starej Galerii ton nadają wczesne ascetyczne jeszcze a już powiewające świeżym podmuchem południa obrazy włoskie, często z silną jeszcze nutą bizantyjską. Jako znane nazwisko odnajdujemy tu Duccia, ale na lokalną osobowość wyrasta Tamas Kolozsvari z Siedmiogrodu, jak wskazuje toponomastyka przydomka. Jest on autorem sporej wielkości wyrazistych przedstawień ewangelicznych i hagiograficznych z dziejów wczesnego chrześcijaństwa.

Jego porywający Zmartwychwstały przejawia w pełni cechy nowej rzeczywistości ciała przebóstwionego, udzielając ich materii tła kompozycji.

Patrząc na dzieła Kolozsvariego z dzisiejszej perspektywy, zastanawiamy się z jaką sugestywnością i pewnością siebie ówcześni artyści ujmowali w jednej przestrzeni realia biograficzno – egzystencjalne i ponadczasowe treści teologiczne. Sens życia objawia się jako uczestnictwo w ucieleśnieniu symbolu i w jego przeżywaniu – jedność świadectwa i przedstawienia, dokumentacji i kreacji faktów, a to wszystko w dekoracyjnych i pełnych energii barwach!

Nastrój galerii – od portretów i alegorii, zwłaszcza jej dalszych, renesansowych partii, pełen łagodnych ciemności doskonale kontrastował z jasnością bezchmurnego nieba październikowego południa za oknami.             

  Jak na Węgry przystało, kolekcja została dopełniona zbiorkiem orientalnych bibelotów – szkatułkami w formie tureckich głów i tp.

Parę popiersi z białego marmuru wydobywało się także z półmroku, szczególnie pewna młoda dama w kapelusiku w linii Canovy zapragnęła słonecznych promieni w korytarzu pod oknem.

Moją uwagę zwróciły jednak akcenty współczesne – milenijny kilim z Matką Boską i Świętym Stefanem, i perfekcyjny realizm paru portretów rodzinnych, biblijne kompozycje ze zwierzętami i alegorie szpitalno – rajskie.

Czterdzieści pięć minut w muzeum, czyli godzina lekcyjna okazała się chyba dobrą miarą czasu na kontakt z dziełami sztuki – bo krótsza próba nie miałaby sensu, a na dłuższą analizę i kontemplację potrzeba by kilku godzin.

Miałem kłopot co przywieźć z Węgier po dwóch dniach. Spędziliśmy trochę czasu w bogato zaopatrzonych sklepach z suwenirami. Pod bazyliką zrobiłem  nawet zdjęcie pamiątkowe z piersiastą Cyganką sprzedającą galanterię damską i eksponującą swoje dekoracyjne lalki. Oglądaliśmy malowane dzbanki i porcelanowe piersiówki, widokówki, drewniane długopisy w formie ludowych figurek, uznałem jednak, że nie ma co kupować drogich i niepraktycznych przedmiotów. Przywiózłbym jakieś dobre wino w dobrej cenie, ale na tym trzeba się znać. Pozostał więc malutki obrazek z muzeum za parę groszy, z opisem po niemiecku – nieznany mistrz z XVIII wieku, „Zesłanie Ducha Świętego”.

W rokokowej asymetrii i w ruchu z prześwietlonego nieba pucułowate aniołki zrzucają na teatralnie rozstawione postaci dziesięć białych ogników  lekkich i powiewnych jak ptasie piórka pod gwiazdą – gołębicą.

Religia, odnosząc się zawsze do ponadzmysłowej tajemnicy, posługuje się nieskończenie bogatym zestawem obrazów i opisów.

Jako dziecko myślałem, że Bóg i to co duchowe przybiera niewidzialną dla nas właściwą i doskonałą formę plastyczną dostępną tylko samemu sobie i ludziom w Niebie.   

 

Jeszcze austriackie piwko pod zamkiem i zaraz po południu pojechaliśmy autobusem do Wyszehradu, pozostawiając już plastyczne detale – kalwarię Macieja Korwina i krzyż koronacyjny w skarbcu bazyliki.

Józek ucieszył się, że w końcu wyruszamy głębiej w przyrodę. Trochę irytowało nas, że większość przystanków pozbawiona była tabliczek z nazwami posągów i artefaktów miejscowości, jednak takowe pojawiły się już w Wyszehradzie.

Autobus wił się przez zastępy starych, niskich domków z ogródkami, a w wolnej przestrzeni otaczały nas wzgórza. Po lewej stronie meandrował w słońcu Dunaj. Im bardziej posuwaliśmy się w stronę Wyszehradu i Budapesztu, tym mocniej  mocnie rzeka akcentowała swoją obecność. Łódki i kameralne przystanie, niewielkie plaże roztaczały portową atmosferę.

Górna twierdza zamku wyszehradzkiego już od dawna unosiła się nad zakrzywionym horyzontem. Wysiedliśmy tuż pod zamkiem. Lubię spokojną, kameralną atmosferę dawnych stolic. Przyroda i wyobraźnia nadaje kształt takim miejscom pozostającym na obrzeżach ruchu turystycznego. Jeśli przyjeżdżają tu wycieczki, to raczej Węgrzy, a nie zagraniczni.

Ciśnienie zaczęło spadać, niebo trochę poszarzało więc, zaczął się czas popołudniowej sjesty. W parku za drogą, wpatrzeni w Dunaj przekąsiliśmy co nie co popijając whisky. Józek zrelaksowany się zdrzemnął.

Przy drodze pamiątkowy kopijnik – narodowy totem fajfa strzegł pamięci królewskich czasów przed stacją paliw MOL – jak gdyby pilnował majątku narodowego koncernu. Pstryknąłem zdjęcie. Po tej stronie z przystanku za rzeką odwracał się do nas Nagymaros. Józek po krótkiej penetracji terenu / musi zawsze obwąchać okolicę jak pies/ kontynuował sjestę, a ja po zorientowaniu się poszedłem do ruin dolnego zamku, tuż za parkiem, bo tylko to z dawnej stolicy tu zostało.

Nie jestem z reguły fanem poglądowych rekonstrukcji, ale ten kompleks dobrze reprezentował ducha miejsca – DUCHA WYSZEHRADU, który na szczęście ostatnio powraca wśród wydarzeń w Europie Środkowej jako twórcza dla narodów, idea właściwej miary tożsamości, bliskości i współpracy. Funkcjonowanie tej idei przed wiekami kreowało także naszą drogę do potęgi.

Fragmentaryczność komnat, posągów i artefaktów, jak całe węgierskie średniowiecze i gotyk, zainspirowały mój umysł, aby kolumienkom, sklepieniom i koronowanym głowom nadać sekwencyjny, wykadrowany kształt rysunku komiksowego. Komiks taki opatrzony runicznym tekstem rowaszu przybrałby strukturę jeszcze bardziej wieloelementową i meta – piktograficzną jako rebus i szyfr. Architektura i sztuka okresu, który stał się domeną archeologii, wymaga rekonstrukcji.

W samym środku pieczołowicie zebrane fragmenty osiągają jedyną scaloną pełnię na dziedzińcu paradnym z fontanną – Herakles jako mały chłopak miażdży głowę hydry. Obecna forma obiektu na platformie pewnego znaczącego wzniesienia pozwala cicho i w spokoju unieść się ponad czas – pod panowaniem zastygłej harmonii. Rząd łuków renesansowych wznosi się z każdej strony nad rzędem łuków gotyckich. Błękit nieba i pasemko chmur przechodzą tu między kolumnami w fotograficznym atelier. Tylko zieleń jedynego drzewka koło fontanny wprowadza jakiś organiczny żywy ruch w tym zastygłym świecie na chwilę i na zawsze wyrwanym z zapomnienia.

Można pomyśleć, że w tej sennej wiosce tętniły życiem  najwspanialsze pałace odrodzenia w Europie Środkowej ze słynnymi zjazdami kluczowymi także dla polskiej historii z andegaweńskim epizodem. Malarz i projektant gier w 3D mógłby teraz stworzyć grupy rycerzy i dam na dziedzińcu, paradne rumaki za murami i strumienie wina płynące kiedyś z fontann.

Trudno sobie wyobrazić, że nad dziedzińcem dość niewysoki z dalszego planu zamek, a raczej jego pozostałości sięgają jeszcze dwóch kolejnych poziomów.

Widoki wyszehradzkie roztaczają się przede wszystkim z górnej twierdzy, ukazując całe bogactwo przyrodnicze okolicy. Twierdza pozostała jednak niezdobyta ze względu na dalszy zasięg podróży.

 

 

SzentENDre – jak sama nazwa wskazuje oznacza koniec naszej eskapady po zachodnim brzegu Zakola Dunaju. Koleżanka z Berlina stwierdziła, że nazwa miejscowości brzmi po włosku / czytana przez s/, i to w dużej mierze oddawałoby istotę miejscowego klimatu! Jadąc tam w końcu popełniliśmy błąd logistyczny, bo trzeba było jechać najpierw, a potem w drodze powrotnej zatrzymać się w Wyszechradzie, ale my zasugerowaliśmy się lekturą przewodnika, który podawał kolejność miejscowości od Budapesztu, a nie od Esztergom.

Na trzydziestokilometrowym odcinku gęstniała atmosfera nadwodnego kurortu. Do autobusu wchodziły modne nastolatki w kapelusikach, prosząc o bilet do Szentendre. Za oknami emeryci pluskali się na kąpieliskach. Pojawiły się tabliczki z nazwami miejscowości w rowaszu, wreszcie pewien starszy pan słysząc moje pytanie zadane po angielsku do niezorientowanej młodzieży, odpowiedział gdzie wysiadać i szukać Czerwonej Cerkwi. Pojawiły się też napisy w języku serbskim – „DOBRODOSZLI” – czyli Witamy.

Po wyjściu z autobusu przy głównej drodze napotkaliśmy sznur samochodów sunący nieprzerwanie w stronę Budapesztu. Starszy robotnik wskazał dalszą drogę na migi, używając przy tym jedynego zrozumiałego słowa – lampa – i dzięki lampie dotarliśmy na właściwą przecznicę.

Za centralną drogą pojawił się zupełnie inny świat, wąskie uliczki i przytulne domki z dawnych epok i… kościelne wieże, które w niczym nie przypominały cerkiewnych, a jednak nimi się okazały.

Nigdy nie widziałem tak zakamuflowanego prawosławia – pod postacią typowego dla Europy Środkowej baroku bez żadnych cerkiewnych elementów, chociaż syntezy cerkiewnego kanonu i zachodnich stylów są normą powszechną. Wątpię, aby taki stan rzeczy był tylko realizacją zamysłu architekta.

Wchodząc na niewielki, centralny plac, pozostawiliśmy z tyłu spokój, a przed oczami rozlał się w słońcu dosyć wyrafinowany tłumek. Artystyczna atmosfera chcąc nie chcąc rozkręca przemysł turystyczny i masowość zalewa to, co kameralne, dlatego bilans jest ambiwalentny, w każdym razie zupełna odmienność w stosunku do Wyszechradu. Tak jest tam gdzie zjeżdża się Budapeszt i świat.

Do Szentendre przyjeżdża też wspominany wcześniej Jakub Porada z Warszawy, który chwali się tym, że nie ma czasu biegać po muzeach, ale w Sz. znalazł czas na Muzeum Marcepanu i na sześćdziesięciokilową figurkę Michaela Jacksona z cukierniczej materii. Może i coś jest w takich osobliwościach, ale szlaki warszawskiej awangardy pozostawiam ich uczestnikom.

Szentendre przypadłoby pewnie do gustu koledze Robertowi Mussachio z Brooklynu/Pogwizdowa, rozkochanemu w światowych mekkach takiej artystyczno - turystycznej proweniencji.    

Od malarza siedzącego pod kościołem dowiedziałem się, że siedzi właśnie pod Cerkwią Błagowieszczeńską, zaś Belgradzka to ta z boku po lewej stronie. Widoczne różnice w poziomie powierzchni uliczek przywiodły na myśl nawet skojarzenia z Cieszynem.

Dotarliśmy pod czerwone ściany Cerkwi Belgradzkiej, niestety późno, po szesnastej, co oznaczało, że obiekt jest już zamknięty, ale zgodnie ze wskazówkami przewodnika w celu jego otwarcia trzeba udać się na plebanię. Niestety nikt nie mógł jej wskazać, nawet obsługa serbskiej restauracji po drugiej stronie ulicy. W końcu z balkonu pod kościołem cudem ozwała się starsza pani …po polsku, słysząc nasze rozmowy i być może pewne ostrzejsze już wyrazy, zapewniając, że pop musi być gdzieś na placu – w Serbskim Muzeum albo w domu – niestety pechowo chyba waśnie go nie było. Przeszedłem się po cmentarzu z paroma nagrobkami. O naszej obecności na serbskim szlaku może świadczyć tylko zbliżenie zdjęcia z barokową czaszką i z dwugłowym bizantyjskim orłem nad kościelnymi drzwiami.

Stało się tak jakby złote ikonostasy chciały ukryć blask swojej tajemnicy przed komercją tłumu.

Historia Szentedre pokazuje, że Węgrzy nieraz przyjmują prawdziwych uchodźców z największą troską. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o Serbów. Nie trzeba jechać akurat do Szentedre aby pamiętać o polskich uchodźcach na Węgrzech w XX wieku.

Dotarliśmy po sezonie i po zamknięciu ważniejszych galerii i muzeów, choć do jednej galeryjki udało mi się zaglądnąć.

Pod koniec ludzkiej fali upatrzyła nas sobie dziewczyna z Hare Kriszna, zapraszając z komercyjnego raju do bajkowego innego świata, albo polując na nasze duszę.

W Somogyvamos na zachodzie Kraju Zadunajskiego wśród malowniczych pagórków rozciąga się ponoć Dolina Kriszny z farmą krisznowców pełną inscenizacji z mitycznych scen / których nawiasem mówiąc jestem odwiecznym fanem/w scenerii ojczyźnianej przyrody i trzody / zasadniczo gulaszowej/. Taka duchowość i charakterystyczna duchowa cukierkowatość byłaby twórczym, kolorowym rozwinięciem retro – nowoczesnej magii kreowanej w Szentendre.

A jednak trzeba się poddać czarowi uliczek i kafejek o zachodzie słońca i oddać się nałogowi fotografowania. W drodze powrotnej zauważyłem nawet fragmenty ikonicznych wizerunków na ścianach Błagowieszczeńskiej, schodząc ku rozświetlonym plażom naddunajskim, gdzie duch impresjonizmu napłynął ze wszystkich galerii.

W drodze powrotnej autobus oblegała pełna energii młodzież z wybitnie imprezowym jak na sobotę przystało nastawieniem. Za oknem pod kościołem powiewała gdzieś polska flaga. Ponoć są w tej okolicy wioski żyjące jeszcze dziewiczym życiem tradycji – na wysepkach na Dunaju.       

 

 

 

         Jak blisko jest do Budapesztu! – często słychać to zdanie wypowiadane przez amatorów krótkich, zazwyczaj weekendowych, samochodowych wypadów zagranicznych. Dla mieszkańca polskiego pogranicza południowego faktycznie odległość nie wydaje się wielka. Z Cieszyna jeszcze bliżej jest jednak do Esztergom i do zachodniego brzegu Zakola Dunaju. Ta zupełnie odmienna jakość dana jest w przestrzeni po pokonaniu koleją pięciu i pół godzin. Dłużej jedzie się na przykład do Krotoszyna, niewiele krócej do Warszawy, a nad morze ponad dwukrotnie dłużej.

         Zakole pojawia się jako naturalny cel dla osób zmuszonych do podejmowania oszczędności w czasie i środkach. Spotykamy w tym regionie Węgry z dwoma historycznymi stolicami, Węgry górzyste z licznymi atrakcjami przyrodniczymi i pełnią spokoju. Wszystko to dane jest w tle z bliskością zagadnień pogranicza z całą refleksją potrianońską. Dziś Węgry przyciągać mogą zainteresowanych odmiennością modelu orbanowskiego, w skali historycznej fascynacje budzi ekspansja i wieki dominacji rycerstwa i szlachty węgierskiej w części wielu krajów Europy Środkowej z jej nie do końca zbadanymi i opracowanymi procesami w ramach kulturowych relacji słowiańsko i germańsko / w ramach byłego imperium austro – węgierskiego/ – węgierskich.

         Odmiennie przejawia się stosunek do dawnej azjatyckiej i stepowej przeszłości u Węgrów i ich współczesnych sąsiadów. Dziedzictwo wielkiego stepu może inspirować wędrówki po śladach Połowców i Kumanów. Czytając „Początki Węgier” Idziego Panica, spotykamy się nie tylko z mitem o inwazji dzikich koczowników, ale także z pragmatyzmem nowych osadników i ich władców zajmujących opuszczone i niezagospodarowane w sensie społeczno – politycznym terytoria za akceptacją zachodniego cesarstwa i książąt kijowskich. We współczesnej Europie Węgry w szczególności są przykładem kraju i regionu odróżniającego się jeszcze od zachodniego kosmopolityzmu i dekadencji współczesnej kondycji kulturowej społeczeństw Zachodu.

         Rzadko kiedy płynę z falą ogólnych sympatii, zwłaszcza w nurtach kulturowych, jednak obecna wśród Polaków sympatia dla Węgrów jest mi także bliska, choć o bliskości decydują tu również względy zupełnie alternatywne.  

        

         Dla mnie ze względów zarówno merytorycznych, jak i logistyczno – budżetowych miasta takie jak Esztergom- strażnik ciągłości węgierskiej historii, Eger – najbliższy geograficznie punkt z istotnymi akcentami bałkańskimi i tureckimi jak i ukraiński obecnie Użhorod / odwiecznie węgierski Ungvar i czechosłowacki Użhorod/, stolica Rusi Zakarpackiej ze swoim bogactwem wielokulturowości jak i prowincjonalnością stanowią naturalne mekki podróżnicze i etnologiczne.

         Węgry jako swojski zaścianek, utrzymujący wiele cech swojej tożsamości, jest także krajem dzikiej w dużej mierze przyrody utrzymującej swój dziewiczy kształt w dolinach wielkich rzek – Dunaju a zwłaszcza Cisy, której brzegi poznałem już od strony rumuńskiej i ukraińskiej, i wciąż czekają na mnie jeszcze od strony węgierskiej.

         Kiedy kosmopolityczny i zunifikowany zarazem Zachód ze swoją powszechną angielszczyzną i falami migracji azjatycko – afrykańskich staje się coraz bardziej ogólną i powszechną normą pozostają tereny ze wciąż silnie / może coraz mocniej/ strzeżona granicą, z nutką fascynacji nieprzewidziana przygodą na terytorium pełnym jakiejś dzikości i odmienności zrozumiałej już chyba tylko dla mieszkańców Europy Środkowo – Wschodniej.

         Ambitnym celem pozostaje wciąż duchowo poczuć dziką inwazję w Kotlinie Użgorodzkiej – jako wspólny symbol żywiołów wschodnich i węgierskich nie tak daleko od własnego domu. Fascynacji refleksji historyczno- strategicznej odnajdą tu echa dawnej zgodnej, ale niezależnie prowadzonej akcji opanowania  Ukrainy przez  Węgrów i Polaków.

 

         Coraz trudniejsze warunki klimatyczne w Europie Środkowej pozwoliły tego roku na dwa dni oryginalnego i niedalekiego wypadu zagranicznego do Zakola. Właściwie była to pierwsza, niejednodniowa podróż na Węgry w moim dorosłym życiu / nie licząc tranzytu do krajów b.Jugosławii i tygodnia nad Balatonem w siódmej klasie podstawówki/ - ale jakże pełna szerokich odniesień.

         W takiej atmosferze opowiadaliśmy sobie z Józkiem o wypadzie nad Żelazne Wrota do Serbii, gdzie Dunaj w pełni go zachwycił i o jeździe busem do Kiszyniowa.

 

 

         Na dworcu w Szturowie zadziwił mnie napis pojawiający się na świetlnej tablicy odjazdów. Nasz pociąg – „METROPOL” pojawił się ze stacja docelowa BERLIN HBF.

         Spytałem potem w kasie czy na pewno do Bogumina dojedziemy w drodze do Berlina, ale potwierdzając to kasjerka nie okazała najmniejszego zdziwienia.

         Na peronie, pijąc „złotego bażanta” / który zdaniem Józka dawno już się popsuł/ usłyszeć było można gorączkowe opowieści o fali uchodźców na tym dworcu wzbierającej jeszcze parę tygodni wcześniej z ust jakiegoś często kurwującego, wyższego urzędnika kolejowego.

         Faktycznie, po dziesięciu minutach opóźnienia podjechał skład do Berlina. W naszym przedziale siedział tylko jeden ponury Turek, popijający niemiecką wodę mineralną i skręcający nerwowo jakiś tytoń. Musiał tolerować nasze ostatnie piwa i pakiety z wieprzowiną, tym bardziej że nocny kurs nie prowadził „Warsa”. Za ścianą siedziały muzułmanki w chustach.

         W Brzeclawiu, czyli na pierwszej stacji w Czechach, dziesięcioosobowy uzbrojony patrol policji z latarkami sprawdzał wszystkim dokumenty. Turek pokazał niemiecki reisepass. Potem rozdzielali składy, my znaleźliśmy się w tym, jadącym do Warszawy Wschodniej – w ekspresie „Chopin”.

         Podróż nocna / rzec by można nieco koranicznie – al-isra/ się dłużyła a mimo to nie spytałem ani konduktora, ani następnych pasażerów, jowialnej i obeznanej z realiami romskiej pary – od kiedy tak wygląda jazda w EN 476, czy taka kontrola zdarza się tylko w pociągach do Berlina?                

                              

Szymon Broda Bazylika i zamek królewski w Esztergom. Widok z Mostu Marii Walerii od strony Słowacji        

Szymon Broda Bazylika i zamek królewski w Esztergom. Widok z Mostu Marii Walerii od strony Słowacji

Szymon Broda Bazylika w esztergom - wnętrze

Szymon Broda Bazylika w esztergom - wnętrze

Szymon Broda Centralny plac w Szentendre

Szymon Broda Centralny plac w Szentendre

Szymon Broda Cerkiew Błagowieszczeńska w Szentendre

Szymon Broda Cerkiew Błagowieszczeńska w Szentendre

Szymon Broda Dziedziniec na zamku w Wyszehradzie

Szymon Broda Dziedziniec na zamku w Wyszehradzie

Szymon Broda Kopijnik pamiatkowy w Wyszehradzie

Szymon Broda Kopijnik pamiatkowy w Wyszehradzie

Szymon Broda Na murach twierdzy w Esztergom

Szymon Broda Na murach twierdzy w Esztergom

Szymon Broda Na straganie przed bazyliką

Szymon Broda Na straganie przed bazyliką

Szymon Broda Niebo nad starym miastem w Esztergom

Szymon Broda Niebo nad starym miastem w Esztergom

Szymon Broda Pozostałości dolnego zamku w Wyszehradzie

Szymon Broda Pozostałości dolnego zamku w Wyszehradzie

Szymon Broda Szentendre - w odbiciu

Szymon Broda Szentendre - w odbiciu

Szymon Broda Uliczka w Esztergom

Szymon Broda Uliczka w Esztergom

Szymon Broda Uliczka w Szentendre

Szymon Broda Uliczka w Szentendre

Szymon Broda Wodne Miasto w esztergom

Szymon Broda Wodne Miasto w esztergom                             

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl