Popołudnie w Martinie
Tej Profesjonalistce, z którą mam nadzieję będziemy jeszcze dokonywać ekspertyzy tych stron.
Można by zastanawiać się, czy wyjazd z Cieszyna w samo południe ma jeszcze sens, choć wszystko układało się nadzwyczaj sprawnie. W miłe zaskoczenie wprawił mnie fakt, że nowy dworzec tymczasowy przeniesiono wprost na plac pod browarem, czyli tylko o krok od granicy w porównaniu z przymusowym malowniczym, aczkolwiek męczącym forsowaniem całego miasta – koniecznym przy realizowaniu planów międzynarodowych. / Pierwszy przystanek zrobili przy gruzach starego dworca – i tak powinno pozostać! – Cieszyn na dwie raty. Targ też minęliśmy szybko, bez zakłóceń drogowych a pozytywne rozstrzygnięcie nastąpiło ostatecznie dzięki opóźnieniu ekspresu Regio Jet w Czeskim Cieszynie.
Tego dnia chmury zaczęły się rozrywać, tworząc konstruktywne i pełne nasycenia szarfy pomocne w tworzeniu odpowiednich parametrów fotograficznych. Choć nagły napływ ciepła i ostrego słońca wreszcie obudzonej późnej wiosny paraliżował, górskie powietrze środkowej Słowacji postawiło w końcu na nogi. Mogę powiedzieć, że przynajmniej raz dokonałem w tym roku wypadu na znanej, lecz wciąż poznawanej priorytetowej trasie, po prawie połowie roku z niczym. RJ płynął do Żyliny niezwykle szybko i konsekwentnie nadrabiając wcześniejsze straty. Wszystko płynęło od zmęczenia, ku świeżości i oszołomieniu / wiosną jestem, światem tym oszołomiony, za strój cały mam kolory- z poddaniem się losowi, … z radością… z nicością wędrówki/ powie indo – perski poeta/ w tempie i poetyce kolejnych symfonii Schumanna.
Najpierw łagodnie rozpięte ramiona naszych Beskidów pieściły korpus wagonów, potem wyniosłe kopce, ukryte iglice białych skał, gęsta zieleń drzew i płatki połysku górskich wód, Kysuczy i Wagu odbijały swoje pocałunki w sterylnych refleksach szyb i na prawie – prezydenckich fotelach luksusowego prywatnego pociągu naszych sąsiadów. Powiewające w słońcu obwiązane kolorowymi wstążkami cerstvo uviedene paradne maje / „szpiczaste choinki męskości z żeńskimi wieńcami poniżej” - jak to mówią bracia Słowacy. Obecne na dachach panien na wydaniu i w rytualnym punkcie wsi , na wysokich żerdziach przypominały o żywotności folkloru na Słowacji i o panującej porze roku. Był i rytualny tunel, za którym jakby zgodnie z nazwą Svrcinovec tężały ciała smreków coraz gęściej obecnych i „Blesk” – leżący na numerowanym fotelu. Po wyjściu z tunelu zajaśniały nawet obfite piersi gwiazdy brukowca, a raczej narodowego tabloidu – dziewczyny dnia- Danieli – zapowiadającej wiosenny deszcz i implanty moderatorki Stefanki Decasto, na które zawsze można liczyć. Lektura treści którymi żyje społeczeństwo zastąpiła mi „Surrealizm” z modelkami Paula Delvaux. W ogóle tego dnia dziewczyny i holki co najmniej trzech narodów odsłoniły wiele w słonecznym blasku, pierwszy raz tego roku, nie licząc wybryku pierwszego i drugiego kwietnia. Chłonąłem wiosnę i rzuciłem się w żywioł, nie licząc nawet czasu ani nie znając rozkładów jazdy. Nawet ukazany na pierwszej stronie obok premiera Sobotki niemiecki komik Pan Thau z dawnych, nieznanych mi czasów i pytanie – kto go dziś zastąpi w reaktywacji, wzbudził za dwa tygodnie wielkie emocje moich gości artystów z Berlina.
Cała ta żywiołowa akcja rozpętała się ze zniecierpliwienia, bo przecież dziesiątego maja gęsto zacinały jeszcze śnieżne krupy, a takiego ataku zimy o tej porze nie spodziewali się nawet dzień wcześniej na Placu Czerwonym w Moskwie.
Chociaż Julia podbijała w tych dniach Kuala Lumpur i plaże Indonezji w kostiumach wiecznego lata jak bohaterka obiektywu Fashion TV, ja nie dałem się zdeprecjonować, korzystając z błogosławieństw własnego sąsiedztwa. Sama odprawa na lotnisku prawie dwa razy przekroczyła w czasie długość mojego dojazdu do Martina.
Po wyjściu z przedziału RJ na dworcu w Żylinie pominąłem przesiadkowy kurs do nieszczęsnych Vrutek i od razu znalazłem autobus do Martina, do którego wskoczyłem kiedy szofer uruchamiał już motor. Ten bonzowski skok zapewnił atrakcje nowej trasy – jakby metapoziomu lub hiperboli wyższej linii wśród skał. Zaowocowało to jakby duplikacją potężnych ruin zamczyska w Strecznie, gdyż parę kilometrów za tym sztandarowym bastionem i za wstęgą Wagu objawiła się rozwarta paszcza – kwiat i pięść– trwała w swej sprzeczności rozpadu zwarta rozpadlina jakby na wyższym piętrze położonych ruin nieznanej – albo znanej inaczej twierdzy. Czyżby to Hrad Lietava? – raczej niemożliwe, bo to w innym chyba kierunku – na Rajec. Trzeba to sprawdzić! W każdym razie skalny ogrom rozkwitł w wulkanie nasycenia szafiru i zieleni. W dialektyce podróżowania w tej części Europy najbardziej intryguje nieoczekiwana możliwość zaświadczenia niespodzianki, której treści z racji znajomości sprawy możesz słusznie się domyślać. Spod rumowiska tych murów zjeżdżamy zamaszystą ale łagodną serpentyną w miasto. Kierowca, jadący aż do Żdiaru nad Hronem wysadził mnie na nieznanym przystanku – „AS Centrum” przy placu targowym. Oprócz nowości przyrodniczo – architektonicznych moją uwagę skupiły dwa napisy jaskrawie obecne w przestrzeni – wszechobecne reklamy rosyjskiego SBIERBANKU / znanego mi z Ukrainy, a funkcjonującego tu mimo antyputinowskich sankcji/ i napis – „ROBIM ZMRZLINU Z LASKOU” z malinową szminką wymownych dziewczęcych ust. Ciekawe czy jakaś jasnowłosa Słowaczka albo czarna córa Romów zaproponowałaby mi kiedyś zmrzlinę z laskou? Trudno nie zauważyć tej reklamy, która w podtekście popularnego idiomu swobodniejszej polszczyzny tworzy niezwykłą grę słów z finałem zarazem konsumpcyjnym i metaforycznym. Nawiasem mówiąc, kiedyś w mroźną zimę, kiedy na dworcu w Żylinie działała jeszcze stara, dobra restauracja z knedlikami, ale było już euro, postawiłem Poppera pewnemu bardzo swojskiemu dziadkowi z czystej sympatii i z uznaniem dla jego lokalnego etosu. Ten w dowód wdzięczności z uśmiechem podał mi karteczkę z numerem telefonu i chyba z napisem „Katerina” –„ najlepsza holka w mieście”. Pewnie miał na myśli jakąś dobrą w swoich usługach mistrzynię, nie zadając sobie trudu, aby ocenić sytuację, czy jestem odpowiednią osobą do przekazania takiego kontaktu. Jeśli zrobił to z dobrego serca, niech mu na zdrowie wyjdzie!
Jako domowy kontroler lotu, śledzący namiary światowych radarów z kursami naszych najbliższych czytałem niedawno, że od czerwonego fortu do lotniska Indiry Gandhi odległość wynosi 150 km. Za około 125 km. jestem już w sercu drugiego państwa na trasie – taka jest różnica skal subkontynentalnych i przyjemnych dystansów środkowoeuropejskich, umożliwiających we własnym dostępnym jeszcze od czasu do czasu reżimie ekonomiczno – organizacyjnym samodzielne i efektywne poruszanie się w przestrzeni międzynarodowej. / Może starczyłoby czasem i na Katerinę/, a mówią, że samotne podróżowanie się nie opłaca.
Jeśli szwagier, plastyk z wykształcenia i podróżnik z zamiłowania / dzięki mojej siostrze/ zdołał dotrzeć do Indonezji, to ja zdołałem dojechać do Martina wczesnym jeszcze popołudniem. Jeżeli Turcianska Galeria jest czynna do 17 a Cmentarz Narodowy do 20, to jakoś dojadę i jakoś wrócę. Żeby być podróżnikiem, nie trzeba pokonywać wielkich przestrzeni, ale mieć umysł podróżnika – rozumieć znaczenie przestrzeni. Po moim powrocie z TG pytałem więc szwagra czy zdołał odnaleźć gdzieś pejzaże balijskie albo lombockie w malarstwie holenderskim. Zainteresowała nas możliwość dotarcia na te tereny znanego malarza z rodziny i kręgu Picassa, który miał przecież blisko z Sydney do wyspiarskich plenerów, ale o pejzażach i podróżach indonezyjskich artysty nie słyszeliśmy.
Tajemnice pejzaży indonezyjskich i słowackich, czyli obie specjalizacje naszych podróży zarazem w badaniach terenowych opanowałby pewnie badacz ludu Kubu na Molukach / jak i Bali,Jawy, Singapuru, Nepalu, Ladakhu i Zaolzia!/znajomy, poczciwy dr Janusz Kamocki z Krakowa / na naszym planie operacyjnym cieszyńsko – krakowski łącznik/, największy w Polsce specjalista od Indonezji i znawca pogranicz polsko – słowackich wykręcający się wiecznie od zupy żółwiowej tubylców, wyprowadzający przed uniwersyteckimi kampusami swego już pewnie świętej pamięci wyleniałego owczarka Kirgiza.
W precyzji doświadczeń swojego etnograficznego umysłu wzbiłby się pewnie nad całokształtem przywoływanych zagadnień niczym orzeł nad szczytami Fatry i boski król ptaków Garuda nad wulkanami wysp, albo skalny orol – „Kral Malej Fatry”. zapuszczający się przed laty w czadeckie doliny.
W epoce globalizacji i postmodernizmu – oraz postmodernistycznych narodów i państw Europy nie tylko środkowej / także baumanowskiej po-geografii/ zarazem trzeba określić i ocalić kryteria prawdziwego podróżowania, będąc komparatystą na szlaku Kamockiego – w intymnych przestrzeniach Europy.
Już prawie przed rokiem, kiedy po piorunach i w miłym towarzystwie z Kamockim w torbie odskoczyłem na martinską poboczkę do Muzeum Martina Benki poprzysiągłem sobie w duchu i przy świadkach, że powrócę tu – tym razem na grób Benki, ale przede wszystkim do Turcianskiej Galerii.
Amerykański przewodnik / raczej dla Amerykanów/ z początku lat dziewięćdziesiątych, czyli również z początku słowackiej państwowości, tak przedstawiał ogólny rys Martina – „ Trudno mówić o urodzie miasta, zarówno w przypadku starszej części południowej, jak i przemysłowych części na północy”, choć, wspominając o produkującej dawniej czołgi fabryce ZST wrogiego układu zwraca uwagę na liczne i ciekawe obiekty pod względem merytorycznym i historycznym.
Dochodząc od targowiska przy AS Centrum do żeleznicy i dalej w kierunku starego rynku spotykam to, co typowe i banalne w Europie postkomunistycznej - jakieś odrapane ściany i zamknięte fabryki oraz błyski świeżego blichtru nadające jednak niezrównany urok na trasie wśród dzikiej przyrody nieznanej Zachodowi. W poszukiwaniu skrytych i zawsze z pewnym mozołem, nieoczywiście zaistniałych pereł starej i nowej zabudowy / w przeciwieństwie do jednolitego ładu i szlifu na Zachodzie/. Wcześniej w traktowanym zawsze przeze mnie wyłącznie jako obszar tranzytu zewnętrznego i wewnętrznego mieście / przestrzeń między docelowymi obiektami/ nie znalazłem czasu na poznawanie samego śródmieścia. Zadowalałem się tylko panoramą bardziej odległych perspektywicznych migawek i sympatią dla niskich starych domków i kamieniczek, gdzie bywają zlokalizowane bary z piwem Martiner, ale na wypicie tegoż zawsze zabraknie mi czasu. Satysfakcją jest jednak odnalezienie atrakcji w substancji miasta traktowanej przez Amerykanów tylko jako baza wypadowa. Dzisiejszy rynek po dwudziestu latach od wydania pascalowskiej „Słowacji” / traktowanej przeze mnie przede wszystkim jako pomoc logistyczna przy dawnym braku lepszej literatury/ odkrywa swoje dawne piękno i prawdziwie współczesny – czyli dobrze zainwestowany w przestrzeni unijny blask kameralności między masywami monumentów – gór i dalszych budynków.
Z lazurem podbarwianą przeźroczystością kosmopolitycznej bryły instalacji / nieco nautycznych/łączącej rynek z widokówkowym błękitem nieba harmonizowały przy wejściu modernistyczne ciosy symbolicznych figur mężczyzny i kobiety z piaskowca w ludowo – stylizowanych kreacjach na rogach Domu Narodowego. Ciekawe czy jego ducha utrzymać zdołały wnętrza przeze mnie nieodwiedzane czyli kino i kasyno. Odświeżony piaskowiec pochłaniał i rozdawał dalej słoneczne światło. Jeszcze wcześniej z wcześniejszej szarości wyłoniła się z boku fasada Muzeum Andreja Kmeta, bez wątpienia geniusza tej ziemi, z poważną ekspozycją niebudzącą jednak mojego zainteresowania na tyle, by stać się celem eksploracji. / Wiedzę wolę zdobywać w sposób bardziej abstrakcyjny, a bezpośrednio cenie sobie wrażenia wizualne/. Na drugim końcu tej kameralnej ulicy wznosiły się znane już wcześniej, niby terasowa fata-morgana, rozległe schody Muzeum Narodowego wydającego się większym od całego miasta. W przeciwieństwie do naszych bardziej jednorodnych habsburskich ryneczków – tu swoje miejsce znalazła i dawna secesja, i ludowość, neobarok i modernizm z sowiecko – miejscowym braterstwem i prasłowiańska alegoria przed City Bankiem z instalacją metaloplastycznej fali i z ascezą luterańskiej wieży / bez krzyża lotaryńskiego/.
Przy wypolerowanych rękami miejskich służb i słonecznymi promieniami żołnierzami Kraju Rad i substancjalnej słowackiej rodzinie wielu młodych, w europejskim stylu wygrzewa się na ławce. Ludowy realizm z brązu przeważa nad ideologicznym patosem, rzeźba nie mąci kameralnej reprezentacyjności przed miejskim teatrem i nikomu nie wadzi. Z drugiej strony symetrię tworzą prasłowiańskie duchy z piaskowca /jak turyści – fotografowie określili dumną grupę Janosika trawestującą z wyrafinowanym humorem spiralę dawnych kolumn morowych/ . Zabrakło tylko węgierskich langoszy w pobliskiej budce, bo ta przechodzi renowację, a pod upragnioną galerią ze względu na brak słowiańskich pod parasolkami można pozwolić sobie tylko na piwo. W bardziej wystawnych lokalach nie leją Martinera. Jakoś Śmiesznie pytać o Martinera przeliczając centy.
Kiedyś po spotkaniu u koleżanki Marysi z Tallina, mieszkającej swego czasu naprzeciw cieszyńskiej poczty, dostałem od niej mapę muzeów i galerii słowackich. W pewnym sensie stało się to wyzwaniem ambicjonalnym dla ich wieloletniego poznawania.
Słowackie galerie z reguły młode jeszcze w czasie jak cała budowla narodowa, lubią sięgać w treści swoich zbiorów w symboliczną przeszłość i w futurystyczną przyszłość zawsze pełne jednak narodowego krajobrazu i ludowej antropologii rysów wyeksponowanych postaci a nawet sporej ilości lokalnych zwierząt. Do tego zawsze jakiś eksperyment współczesnej abstrakcji i awangardy nienaruszający historycznej dominanty w tych zabytkach modernizmu i socrealizmu – tworzy się klimat słowackich galerii państwowych.
Turcianska Galeria w Martinie, której idea i substancja kształtowała się od lat trzydziestych do pięćdziesiątych, objawiła się przede wszystkim jako wielkie, wielopoziomowe atelier Jozefa Vrtiaka / 1920 – 83/ , krajana związanego jednak całe życie z Bratysławą. I takie też panoramiczne atelier wita widza wchodzącego na piętro ekspozycji. Perfekcja figuralnego symbolizmu, wizualizacja akcentów dziejowych – historia, alternatywny socrealizm i ekstrapolacje w kosmos tworzą niezwykle konkretne meandry dialektyki heraklitejskiego materializmu, do którego przyznawał się autor – nasycone jak Domasinsky meander mijany pociągiem nad łąkami Nezbudskiej Loucki przynależnej geograficznie, o dziwo Fatrze Luczańskiej, a nie Krywańskiej. Rzeki ciał słowiańskiego Michała Anioła płyną jak górskie przełomy. Sztuka w duchu Georgy Lukacsa – dynamiczny hylemorfizm.
Turcianska Galeria oddziałuje swoją monumentalnością, podobnie jak tutejsze zbiory Muzeum Narodowego w zestawieniu z dorobkiem jednego autora u Benki sprzed roku, czy z typowo krajobrazową kolekcją w Liptowskim Mikulaszu.
Chociaż dominacja Vrtiaka jest miażdżąca, są też inni z elity. Emblematyczną duszą galerii stała się świecka madonna z dzieciątkiem Mikulasza Galandy. Na ścianie cytat z artysty „ Mal’ba musi’ byt’ slovenska’ale duchom slovenska’ nie na’metom – proszę sympatyczną dziewczynę – pracownicę galerii o dokładne przepisanie motta, podaję długopis i kawałek kartki.
Na koniec obładowany bezpłatnymi katalogami z wystaw kupuję za jedno euro dwa miniaturowe magnesy z madonną Galandy – ciemniejszy dla naszych „Indonezyjczyków”, jaśniejszy, który niestety zgubię, dla mamy na lodówkę.
Przy tak pokaźnej masie malarstwa ożywczym kontrapunktem staje się rzeźba klasycznie pięknej postaci leżącej pod jakimś miejscowym pejzażem i jeszcze dwie rusałkowe statuetki, szkice aktów i twarzy. Cała ta wyprawa to właśnie nasycony epizod, szkic popołudniowego spaceru w rozległym bogactwie jego kontekstu.
O istocie podróżowania świadczy właśnie możliwość i wyższa celowość spaceru w intymnych zakątkach kontynentu, często samotna, tak przeciwna masowym i zorganizowanym przemarszom grup turystycznych na popularnych szlakach drugich końców świata, choć w siedemnastotysięcznym archipelagu Nusantary może nawet dziś zostały jeszcze jakieś wyspy do odkrycia. Być może korzystając z tej osobistej sposobności pojawimy się tu jeszcze na wspólnym spacerze z mamą i z pieskiem. Ważne są miejsca, gdzie się bywa i powraca a nie tylko przelotnie przebiega bez wypracowania znaczącego kontekstu i własnego scenariusza.
Potem trzeba było w końcu udać się do ludowej jadłodajni z przewagą twarzy o ciemnej karnacji zaglądających do cieńszych portfeli. Wieprzowina z knedlikiem i kapustą. Chciałem stamtąd przywieść serce z piernika z napisem Martin, ostatecznie jednak padło na madonnę Galandy. Po obiedzie można było pozwolić sobie na ciemnego Sarisia pod parasolkami koło neobarokowych zbójników. Dalej na tej samej ulicy miejscowe trendy strojów kąpielowych skrzyły się pod szafirowym niebem. Z okazji takiego wybuchu wiosennej aury powinni zorganizować jakiś pokaz z tym asortymentem wśród instalacji na rynku. Dużo zieleni przed starymi, schludnymi blokami towarzyszyło mi w drodze na Narodny Cintorin – do ostatecznej Mekki martinskiego przeznaczenia.
Narodowy, kameralny, przytulny, regionalny, odmienny od polskich i zachodnich wielkich nekropolii z narodową ideą a bliski cmentarzowi narodowemu Duńczyków w Jelling. Założycielski duch oświecenia ze swoim samoświadomym patosem ustępuje tu przystani spokoju, choć wchodzących wita rozłożysty orzeł nad założycielem straży pożarnych. Wybrałem chyba najlepszy moment w rozwoju bujności tutejszej zieleni ogrodu spoczynku i życia. Monumentalne formy neoklasyczne, kolumny korynckie tu raczej pojawiają się w stanie inicjalnym i epizodycznym. Obok paru potężnych nagrobków wiele jest małych form religijnych i portretowych – postaci i popiersi, także w strojach ludowych. Wielu stylom i oryginalnym formom towarzyszy tradycyjny folklor przydrożnych krzyży rozsianych tak często po całym kraju i dekoracyjne twory natury – głazy / staje się tu jakby przez bilokację obecny pierwszy skrawek Słowacji – Minirezerwat „Kamenne Gule” ze swoim niewielkim naturalnym amfiteatrem dostępny za lasem gęstym jak z wczesnych płócien Benki. Za Szańcami jabłonkowskimi przemierzany w lipcowym upale sprzed dwóch lat. Kamienne kule stoją na postumencie – najpierwsze intymne metry Słowacji i pomost między powrotami diaspory Bałkanów i z za oceanu. Skromność i wiara uspokajają zasłuchanych w narracji dziejów o ludziach i ziemi. Na przecięciu linii cmentarnych alei, na granicy światła nasłonecznionych nagrobków i mroku zieleni spod krzyż powstaje wycieńczony, ale pełen godności pociemniały już Chrystus z piaskowca. Otwiera się folder z wystawy Daniela Pasterciaka z TG z wierszem opisującym jego cykl o końcu swiata – „Vz’tah Boha z clovekom prostrednictvom Smrti Boha – Cloveka v Kristovi. Tu je semeno znovuzrodenia, za’rodok vkriesenia.” W centrum płonie też kamienny płomień unoszący wdzięczne imię poety – Hviezdoslava z mottem o tych którzy w wierze zostali pochowani do zwycięstwa w prawdzie.
Pozując do fotografii przy jednym z aniołów, słuchając autorki zdjęcia, zrozumiałem, że przyjechała z grupą chyba z Lublany. Faktycznie obok Kmeta, Hurbana, Hodży, Benki, Plicki i innych wiele nazwisk miało typowo jugosłowiańskie końcówki. W internetowym wykazie nazwisk pochowanych widniał też Jan Bulik, tajemniczy Predseda MS w Jugosławii, jednak Wikipedia milczy na jego temat / dopiero gruntowniejszy przegląd źródeł słowackich ukazuje postać/. Poczułem to, dlaczego między innymi lubię jeździć na Słowację – błąkające się jeszcze duchy slovanskej vzajemnosti i wspomnienia dawnych częstych wojaży po Bałkanach oraz po rozległym świecie europejskiej słowiańszczyzny, chociaż tu chodziło raczej o upamiętnienie emigracji słowackiej w Serbii.
Szukając informacji o odciskającej swoje piętno w Martinie Macierzy Słowackiej musimy wpisać Matica Slovenska, a nie Slovenska Matica, by nie spotkać się z organizacją z Lublany.
Kompleks nekropolii – na tyle rozległy, by zrobić wrażenie swoją systemową różnorodnością i na tyle ograniczony w swoich rozmiarach, by pozostawić odczucie ogólnej orientacji, mógłby w naszych czasach stać się świetnie zagospodarowana przestrzenią gier 3D i różnych aplikacji wirtualnych, popularyzując w ten sposób wciąż świeżą słowacką ideę narodową.
Po opuszczeniu cmentarza minąłem przy przystanku pewną gotycką boginię łączącą wzorcowo dla okoliczności żywioł mroczny i zmysłowy, uzewnętrzniając w powiewach wiatru cechy słowiańsko – celtyckiej syntezy. W scenerii przystankowego grafitti stała się ucieleśnieniem młodzieżowej grafiki współczesności.
Wydaje się obecnie, że miasto ze swoją centralną zabudową zostało już zasadniczo poznane, także z perspektywy coraz ściślejszych okrążeń z kręgów okalających miejskie centrum podobnie jak jawajski Borobudur w swojej mandalicznej konstrukcji. Bo niepozorny wydawałoby się Martin ze swoimi okolicami – skansenem MSD, farzańskim meandrem, świętym Krywaniem, Dolina Błatnicy, z historią i najlepszymi w kraju muzealnymi zbiorami w sercu gór jest prawdziwym sercem Słowacji w opozycji do naddunajskiej Bratysławy z jej miłym klimatem, ale w charakterze będącej raczej przedpolem habsburskiego Wiednia.
Amerykański przewodnik sprzed dwudziestu lat informował o oficjalnym przywróceniu nazwy miasta Tuciansky Svaty Martin. Warto by wrócić do tego zagadnienia po dwudziestu pięciu latach nowego państwa słowackiego, trudno jednak zadać wszystkie pytania jednego popołudnia.
Krzyż ludowy na Narodnym Cintorinie
Modernistyczna Słowaczka w stroju ludowym przed Domem Narodowym
Modernistyczny Słowak w stroju ludowym przed Domem Narodowym
Neobarokowa grupa janosika przed Credit Bankiem
POMNIK NAGROBNY PAWELA MUDRONIA w stroju ludowym
Pomnik Przyjaźni -Ludowo-Powstańczo - Radzieckiej
Współczesne instalacje na rynku
Kamienna Słowianka
Jeden z pomników nagrobnych na Narodnym Cintorinie