Szymon Broda

Streczno i Martin wciąż niezdobyte..

   Słowacja Środkowa, czyli witający nas najpierw Beskid Kisucki, potem kopce i grzbiety Małej i Wielkiej Fatry to przede wszystkim przewaga kontekstu krajobrazowego. Wszystkie ludzkie twory i sam przebieg egzystencji, a nawet historii ma wobec tych łańcuchów górskich wymiar kameralny, nawet zaledwie zaakcentowany w powszechnie odczuwanym żywiole górskich i podgórskich plenerów, a jednak przeżywanie przestrzeni w ludzkim sercu pulsuje tu jakby dynamiką nieograniczonego lotu i swojskością spokoju jednocześnie. Naszym atutem jest to, że wjeżdżamy w początek i w stred jednocześnie!

         Duszą Kraju Żylińskiego, a nawet barwną ikoną całego kraju są malowane w Cziczmanach – właściwie ostatni w pełni niezdobyty jeszcze przez piszącego te słowa podróżnika bastion sąsiedzkiego dla nas województwa. W tej opinii utwierdził mnie ostatnio na targach staroci w Skoczowie nie kto inny, jak sam Tomek Baran, globetrotter i fotograf, fotografujący również sto trzydzieści sześć chałup w kotlinie nad Rajczanką. Wydawałoby się, że taka sceneria – spacerowa i fotograficzna jest stworzona wprost dla uwodzicielskiego i mistrzowskiego uśmiechu dziewczyny o urodzie nadzwyczaj korespondującej z duchem miejscowego kolorytu, dodawszy jeszcze towarzystwo jej jasnowłosej córeczki. Niestety księżniczki obydwu pokoleń, które przebudziły niespodziewanie swoje słowackie pragnienia, wolały postawić na rozmach Żyliny / głównie mama/ i na zdobywanie zamku / zasadniczo córka/. Jej pierwsza, dziewicza podróż na Słowację, tak często odwiedzaną przez szkolne koleżanki i kolegów, stała się dominantą wspólnej wyprawy. Musiało nawet doprowadzić do naszego czasowego rozdzielenia na szlaku.

         Ten wyjazd od zarania odbywał się pod szczególną presją aury, gdyż od mostu granicznego w Cieszynie rozpętała się straszliwa nawałnica z jednym mocnym grzmotem. Jednak niecała godzina od sforsowania Olzy do oczekiwania pod nowym dachem na peronie przebiegała dynamicznie, gdyż na zachodzie zwarta szarość nieba zaczęła przecierać się świeżością błękitu. Gorzej wydawało się na wschodzie, gdzie właśnie miał nas wywieźć spóźniony ekspres „Hutnik” z Ostrawy. Po dziesięciu minutach opóźnienia i około piętnastu dalszych w okolicy stacji Nawsie / Navsi/ zapowiadanej z kompletną ignorancją co do historycznego kontekstu, ale z bardzo dobitnym czesko – amerykańskim akcentem w gęstym tumanie błysnął słoneczny krąg. Im więcej smreków w okolicach Mostów u Jabłonkowa, tym bardziej gęstniał kontrast w oświetleniu górskich zboczy i łąk, dając dziewczęcym oczom Zosi coraz większe dawki słowackiego już / za długim tunelem/ nasycenia.

         Mniej więcej tu, stosownie do lokalizacji, witając podziwiane przez nas i egzotyczne w oczach Zosi Kysuce, wspomniałem o artykule Janusza Kamockiego – „Odpolonizowane Czadeckie”, wiezionym w torbie w ramach opracowania „Wołoskie dziedzictwo Karpat „ wydanego przez Sekcję Ludoznawczą PZKO w Czeskim Cieszynie. Oczywiście prymarną publikacją był pierwszy tegoroczny numer czeskocieszyńskiego, muzealnego „Tesinska” z moją recenzją książki Libora Martinka o śp. Władysławie Sikorze. Chcąc nie chcąc jako recenzent, czekający na druk w Polsce i Czechach dwa lata, doczekałem się w końcu wplecenia mojego tekstu w oficjalną nomenklaturę „Ceskeho Tesinska”, bowiem termin Zaolzie w literaturze czeskiej nie istnieje.

Przeglądając ten pięknie wydany periodyk, zwróciłem jeszcze uwagę na artykuł o inwazji żółwi czerwonolicych w Beskidach / mój Klemens sięga już chyba dwudziestki i ma się dobrze/ i na fotografie osuwiska pod Girową, które penetrowało się rok temu w towarzystwie przyjaciół z Bielska.

         Po egzemplarz autorski i parę koron honorarium na drogę biegłem rano od Olzy w piorunach do olśniewającego gmachu muzeum na Masarykowych Sadach. Wczesniej ustaliłem korespondencyjnie szczegóły z panem doktorem Radimem Jeżem.

         Na prośbę Maryjki opowiadałem też Zosi, że kamrat Janosika, zbójnik Tomaszek bywał też na cieszyńskim zamku.

         Człowiek podróżujący magistralą koszycko – bogumińską zawsze tęskni do tej linii przemieszczania się i w związku z tym stara się przemierzać ją nie tylko jeden raz w roku. Jednak  taki sierpniowy dzień kiedy lato walczy z już z jesienią tak zaciekle, nie pojawił się jeszcze nigdy wcześniej na wspomnianej trasie. Kysucza i Wag przybierały tym razem barwy mocno i ciemno zielone, aż do jakiegoś kobaltu z nutką zgaszonego srebra. Jakże odmiennie przedstawiało się to do ostatnich zimowych barw w drodze do Bytczy i wcześniejszych kolorów gorącego lata, a także różnych odsłon jesieni. Skałki po obydwu stronach jawiły się jako ponurej szarości rycerze.

         Taka dynamika klimatu, niespotykana w minionych czasach trudna jest do zaadoptowania nawet w warunkach słowackiej żywiołowości. Dawniej był inny klimat, dlatego żaden z licznych słowackich pejzażystów nie mógł uchwycić aury takiego dnia, a jednak może powstawały jakieś ujęcia w podobnym duchu. „Streda bude pod mrakom, ale prijemna” – adekwatnie przeczytam potem w drodze powrotnej. Ciekawy czy coś takiego uwiecznił na swoich płótnach Martin Benka? – myślałem po drodze. To przecież jego kolekcja malarstwa w muzeum w Martinie podzieliła jedność naszych celów podróżniczych. W końcu zdecydowaliśmy wspólnie o łączącym nas kursie do Streczna, z tym że ja jechałem dalej do Martina przez Vrutki. Osiągnęliśmy trudny podróżniczy kompromis. Na krótkim wspólnym odcinku mogliśmy wspólnie napawać się jednym z najlepszych widoków murów zamku w Strecznie, jaki pojawia się przed docelową stacją Streczno – Nezbudska Lucka, choć najlepszy widok kolejowy osiągamy paręset metrów dalej w drodze do Vrutek. Opuszczone dziewczyny przywitane białym obeliskiem na wzgórzu naprzeciw peronu postanowiły wyprawić się na zamek, kiedy niebo dawało jeszcze wiele nadziei, ale w istocie pozostawało wielką zagadką.

         Szybko okazało się że nowe plenery wyparły z percepcji brud na torach w Żylinie, zestarzały wygląd budynków dworcowych a nawet szokującą masę… odchodów na torach i nieświeży stan niektórych składów. / O pogarszaniu się poziomu kolejowej infrastruktury w stosunku do przebytego czeskiego odcinka świadczył chroboczący bełkot z głośników w ekspresie jakże odmienny od zabawnych, ale starannie wygłaszanych komunikatów „czesko- amerykańskich”. Potem, sięgając w głąb pamięci, porównywaliśmy też zakodowane obrazy infrastrukturalne z czasów prezydentury Michała Kowacza, Vladimira Mecziara i obecne./

         - Wygląda to jak wygląda, ale zawsze coś jedzie, i to nie najgorzej, a u nas albo eleganckie intercity, albo nic na lokalnych trasach – stwierdziła słusznie Maryjka, po dwudziestu latach przerwy korzystająca z kolei słowackich w okolicach Żyliny.                

         Nie uniknąwszy dolegliwej przesiadki w nielubianych ze względów logistycznych przez nie Vrutkach wyobrażałem sobie princezny drapiące się na zamkowe mury.

 

         - Słowacy to jeden z najmłodszych narodów w Europie – zauważyła w syntetyczno – problematycznym wglądzie Maryjka, tocząc na ten temat rozmowę w tonie nieco edukacyjnym przy dziecku.

         Częste bywanie w krajach Europy Środkowo – Wschodniej, gdzie mimo globalizacji i unijnej integracji, wbrew epokowym pozorom - kwestia narodowa jest ważna, a wzrost jej znaczenia nawet powraca, też stanowiło zawsze dla nas jakąś atrakcję, obok krajobrazów, zabytków, piwa i zakąsek.

         Dostrzegając napięcia związane z tym tematem na Słowacji, musimy jednak docenić, że nie spotykamy tu tak destruktywnego rozwoju sytuacji jak na Ukrainie.

         Jeśli ktoś chciałby poszukiwać słowackiego ducha narodowego i jego symboli, powinien trafić właśnie do Martina, co naszą koleżankę jednak jakoś słabo przekonało. Nawet kiedy słyszała o największym w kraju skansenie w kotlinie za miastem – o słynnym MSD nie zmieniła zdania / choć wstępnie była gotowa może i na taki wariant/.

         W mojej opinii to właśnie dawny Turciansky Svaty Martin wśród gór jest sercem – skarbnicą słowackiej idei narodowej znacznie bardziej niż podwiedeńska Bratysława / właściwie Presburg/. Uważam, że świadczy o tym nawet wyjątkowa zawartość tutejszych muzeów i galerii, na przykład nie zdobytego dla odbiorcy Muzeum Benki.

 

         Kiedy wreszcie wysiadłem z pociągu, zdenerwował mnie pewien taxik, odpowiadając, że takiej galerii nie ma. Kiedy, jednak podałem mu numer ulicy z przewodnika i poprawiłem nazwę na muzeum, wskazał mi pięciominutowy odcinek drogi do przebycia.   

         Muzeum Benki – raison de etre mojej decyzji o wyjeździe rozdzielające mnie boleśnie od żeńskiego kwiatu to było to! – pół godziny nowego miejsca na Słowacji Środkowej. Stary, przyciężki, masywny i zszarzały jak w latach poprzedniego systemu przez brak zainteresowania i środków u decydentów lokalnych budynek – ale pełen stylu – miejscowego modernizmu w swej bryle – typowe sanktuarium nielansowanej państwowej kultury – czyli gwarancji jakości! Nie zrobiłem tu jednak zdjęcia na zewnątrz, by nie wypadło zbyt encyklopedycznie.

         W środku wymusiłem na nieco zestresowanym dziewczęciu pominięcie rygoru przerwy ekspozycyjnej zaczynającej się za piętnaście minut / tłumacząc że mam inne holki w Strecznie/ i zaczęliśmy prehlidkę piętrowego, solidnego ale i kameralnego pawilonu. Niewątpliwą zaletą muzeum okazało się połączenie obszernej kolekcji malarskiej z autentycznym wystrojem gabinetów pracy i życia artysty.

         Wbrew amerykańskim przewodnikom nie królowały tam projekty wielkiej epopei janosikowskiej / co było zaledwie zaakcentowane/, ale pejzaże i folklor w różnych rozmiarach, dziecięce główki w ludowych czepkach i studia postaci w strojach regionalnych – wszystko to słowackie ulirycznienie modernizmu, zwłaszcza w upraszczającej stylizacji zimowych górskich widoczków zastępujących mi tego dnia bajkowy raj Cziczman i rajeckich lasów. Wiele było macierzyńskiej miłości i nawet bacowskiego nawoływania na hali, był dyplom z Paryża za obecny też Liptow z koniami i na koniec pewna willa w Czechach z pełnym nasycenia ogrodem i zachmurzeniem. Nie zabrakło i miłego akcentu olejnego na kartonach w mniejszych rozmiarach i nawet rysunków w tuszu i ołówku. Po przemierzeniu tego świata i dokonaniu szybkich fotoimpresji za niewielką opłatą można było wracać na znane już szlaki, ale tym razem łącząc się z dziewczynami.

         Jeszcze na cieszyńskim peronie żartowaliśmy, że w ulewach idących na wschód pozostaną nam chyba tylko hale muzeów i galerii Martina i ….jeszcze jeden niezdobyty fragment tego niepozornego jak by się wydawało narodowego kompleksu – Cmentarz Narodowy. Śmialiśmy się, że uciekając od polskich sporów o pomniki i tablice trafić musimy ostatecznie właśnie tam, ale najpierw powinni zainstalować daszek dla zwiedzających. Kiedy po powrocie zobaczyłem nagrobek Benki na owym właśnie Narodnim Centorinie, już wiem, że ta, niezdobyta sfera Martina będzie na mnie czekać na następny raz. / Taka to pociągająca mieszanina idei i formy./ Takie są uroki podróżowania pociągiem w ograniczonym reżimie czasowym i realizacja ambitnych wariantów – razem i osobno.

         Żeby zjednoczyć się na znanym szlaku trzeba było najpierw złapać autobus i pokonać około trzydziestu kilometrów pięknej, jak się okazało górskiej pętli i obszernych fragmentów miasta pełnego akcentów soc-betonu, ale i starych domków i sympatycznego kościółka przy placu MHD. Z tej serpentyny przebytą wcześniej drogę pociągiem, a nawet ostatecznie mury i wieżę Streczna widziałem niejako z lotu orła pędzącego do swoich księżniczek.

         Kiedy autobus zbliżał się już do zastavki Jednota, zgodnie z planem około trzynastej otrzymałem telefon od Maryjki, aby kierować się na podzamcze. Znów minęły rześkie błękity, a burzowe kurtyny zaczęły przykrywać fortecę i Wag. Drapiąc się na pierwszą partię zamkowych schodów, zmagałem się z duchotą i mrokiem, przewidując nawet szybką ewakuację z powrotem, jednak niebezpieczeństwo znów się oddaliło, choć zamek pozostał niezdobyty.

         Faktycznie w mroku niepewności i za cztery euro skapitulowałbym… ale na podzamczu czekała na mnie nagroda – rekompensata – koleżanka przebrana w malinową bluzeczkę, lamparcie skarpetki i niezwykle zgrabne spodenki, będące dla nie większą atrakcją niż osiemdziesięcioośmiometrowa studnia zamkowa sięgająca Wagu na zamkowym podwórzu. Największym darem losu w tej chwili okazał się jednak perfekcyjny / tu raczej perfektny/ uśmiech Maryjki w spodenkach z paluszkiem przy ustach, zaćmiewający uśmiech Giocondy uwieczniony fotograficznie – godny pędzla Antoine’a Vatteau, Bouchera i mistrzów flamandzkich, albo jeszcze bardziej Velasqueza czy kreski Matissea. Tego dnia w ogóle Maryjka zdystansowała wszystkie istoty płci żeńskiej widziane na szlaku. Dzień później usłyszę z ust malarki z Berlina – musisz to namalować!    Trzeba było jeszcze pohuśtać Zosię na huśtawce i skierować się ku jakiejś gastronomii w widokowym punkcie, mijając parę pseudohistorycznych budek i biednego, bo uwiązanego choć okazałego krkavca.

         Przeszliśmy przez most na Wagu w kierunku stacji kolejowej. Maryjce udał się mój fotoportret na moście ze Strecznem w tle. Wyrównany potencjał barw i świateł tworzył povażski impresjonizm w toni miarowej ciągłości zaśnięć i przebudzeń. W takich miejscach chciałoby się wspomnieć Fryderyka Engelsa przytaczającego w swojej „Dialektyce przyrody” Jakuba Boemego. Znaleźliśmy się po stronie znanej sprzed dwudziestu lat, z czasów, kiedy stado gęsi goniło mnie z Goriszem, wychodzących z gospody. Teraz przy stacji też znalazł się bufet z kuflem wyśmienitej Czernej Hory / tu odkrytej pierwszy raz!/ ale niestety przy suchych kanapkach. Po drodze machnąłem jeszcze zdjęcie naszym turystkom przy regionalnej kapliczce, ludowy krzyż na tle Materskej Szkoly i jakieś malownicze podwórko, parę poczciwych wiejskich psów. Czekaliśmy już na peronie, by zdążyć do Żyliny.

 

         Popołudnie zalało słońcem centralny deptak – Ulicę Narodną pełną pięknych sukienek w europejskich trendach i pierwszy, rozległy rynek w Żylinie. Surowe i szlifowane powierzchnie śródmiejskich głazów i murów, piaskowców i z rodzimych zapewne wapieni połyskiwały w oku i obiektywie jak zagęszczenie górskich zboczy skalnych. Po prawej stronie, w parku przywitała nas trójca żołnierzy radzieckich, a może i powstańców słowackich 44-tego odsiedzianych przez gołębie. Świeżym jeszcze wiązankom kwiatów towarzyszyła amerykańska muzyka piknikowa z telebimu ściągającego coraz większe rzesze modnych przechodniów a nawet jedna muzułmankę w chuście na głowie. Po lewej w pełni blasku żaden ptak nie ośmieliłby się usiąść na dłoni prałata Hlinki rozwierającego swe ramiona. Nie fotografowałem już komunistów, bo zrobiłem to sześć lat wcześniej, ale tym razem skupiłem się oczywiście na Hlince. Dalej, w masie kamienia skupiły się futurystyczne fasady teatru miejskiego, boki fontanny i ściany centralnego Kościoła św. Trójcy z pseudobizantyjskimi hełmami jak z królestwa Ayutthai. Nawet woda nabrała w swojej przenikliwości barw kamienia, platyny i złota. Maryjka na reprezentacyjnych Farskich Schodach niczym na Hiszpańskich w Rzymie zamanifestowała prawdziwą duszę księżniczki, ale Zosia uległa pokusie wstąpienia do McDonaldsa. Potem, tolerancyjna mama wyraziła mi wdzięczność za przeprowadzenie do ukrytego starego rynku ze słynnym karylionem na ratuszowej wieży i z kolumną morową, ukrytymi niby za niewidzialną linią podziału, gdyż nie pamiętała już po dwudziestu latach tego jakby kaskadowego układu żylińskich rynków. Schodząc w dół, w drodze powrotnej, objąłem jeszcze obiektywem dolny rynek z wysokości głów świętych apostołów Cyryla i Metodego, błogosławiących podwójnym krzyżem miasto. W dynamice fotograficznych refleksów zapisał się jeszcze kosmiczny baca ze swoimi owieczkami zachęcający w witrynie sklepowej do zakupu miejscowych serów.

         Patrząc na surowe i jasne płyty kamienia na żylińskim rynku, w kontekście kameralnych wieżyczek i zaułków, wznoszącej hipsometrii i pięknych widoków górskich wokół centrum podziwianych z przestronnych tarasów, budzą się we mnie zawsze skojarzenia z kurortami Szwajcarii. Być może dla Maryjki Żyliński rozmach stanowił tego dnia pomost pomiędzy kameralnością podcieszyńskiej wioski i dawnym gwarem znanej jej Panamy. Tak kończył się nasz wspólny wypad po dwudziestu latach, przynajmniej w mojej interpretacji i opisie.

 

         Wracając ekspresem nie mogliśmy znaleźć wspólnych celów na Słowacji na przyszłość ze względu na nasze dysproporcje w częstotliwości odwiedzania tego kraju. Ogrom wrażeń i zmęczenia zmusił Zosię do snu. Oprócz wchłaniania krajobrazu zaglądnąłem trochę do dziennika SME, zwracając uwagę na tytuł „Putin ne ma Turecku co ponuknut” dla rozwinięcia międzynarodowego zmysłu orientacyjnego i dla poszerzenia kompetencji językowej, zainteresowały mnie też zestawienia przychodów i wydatków Słowacji na tle innych państw. Pokazywałem też koleżance przepisy na utopence, gdyż ta zawsze kojarzy moje wypady czesko – słowackie z preferowaniem tej potrawy.

         Żegnając się już w Cieszynie, Maryjka wyraziła swoje zadowolenie z tej krótkiej, ale intensywnej w wielu barwach wyprawy, kiedy wszyscy razem i każdy z osobna osiągnęliśmy jakieś satysfakcjonujące cele w epoce, gdy brak czasu i klimat coraz bardziej to utrudnia. Ciekawe jak skomentowała wyprawę już zregenerowana Zosia. Największą zagadką pozostanie jednak uwodzicielski i wieloznaczny uśmiech Maryjki jak przekaz postmodernizmu często wypowiadany z tych ust – wskazywanych bądź przysłanianych palcem, podkreślanych bądź ukrywanych w grze dystansu i bliskości.

 

 

 

 

         Następnego dnia, tym razem bliższego znów tropiku, niż jesieni znów przemierzam drogę za strzałką w kierunku Żyliny. Teraz to kierując się w stronę Żywca samochodem z gośćmi z Berlina. Klucząc u krańców rozległego miasta, docieramy w końcu do pewnej poszukiwanej przeze mnie od dawna galerii… znajdując wśród opon i samochodów niepozorny daszek, a pod nim stłoczone jak w pracowni zastępy obrazów… Żegalskiego, Kalety, kilka sztuk Młodożeńca, Dudy – Gracza, Renaty Bonczar….W ciasnej przestrzeni obok ikon, rzeźb i bibelotów rozpierają się głównie pokaźne akty, zdejmowane niekiedy z witryny małej galeryjki pod zamkiem… by nie gorszyć młodzieży szkolnej, chociaż teraz nie brakuje tam pani o wydatnych pośladkach z naostrzonym toporem.

         - Nie ma sensu rozbudowywać galerii w Bielsku – stwierdza sam szef w złotej biżuterii.

         - Taka jest przyszłość kultury, wymaga wysiłku odkrywcy – zauważa poznany tego dnia kolega Jens, dziennikarz i pianista.

         - Właściciele prywatnych galerii wszędzie wyglądają podobnie – dodaje koleżanka teraz malująca i wystawiająca nad Sprewą.

         Najważniejsze, że udało nam się i tak pełnym zdumienia odnaleźć wśród tej tajemniczej kolekcji centralną modelkę pozującą nago przed onirycznym i masywnym pegazem – czyli autorkę przedstawianych powyżej spostrzeżeń!

         Potem w ciszy i spokoju siądziemy w kawiarence bielskiego BWA, Jens zamieni się w pianistę, uruchamiając instrument chyba z lat sześćdziesiątych, ale dziewiętnastego wieku. Przeglądamy zawartość mojego aparatu, oglądamy obrazy Benki i krajobrazy Słowacji Środkowej.

 

 

                                                                                     Szymon Broda  

Baca zaprasza na sery regionalne

 

Fontanna na starym rynku

 

Krzyż przed szkołą w Strecznie

 Przełom Wagu i ruiny zamku w Strecznie

 

Ratusz w Zylinie

Rynek w Żylinie

Turystki

Wag

 

Wieże kościoła św. Ducha

                  

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl