Szymon Broda

" Czterdziestolatek na szlaku"

          Siostra po wizytacji płócien rumuńskich impresjonistów w Galerii Narodowej  wyruszyła na podbój trasy transfogarskiej. Pokonawszy upały, chłodziła stopy w jęzorach śniegu i począł się poranek.

         Okazuje się, że znajduje się racja dla koszmaru urlopu w lipcu – jedyna w roku możliwość przejazdu przez wierchuszkę Karpat.

         Nastał trudny czas decyzji,  a nie prozatorskiej sprawozdawczości.

         Prawie od dwudziestu lat znalezienie dobrego dnia w lipcu, by wybrać się w góry, graniczy cudem, a tu pojawia się alternatywa dwugodzinnego dojazdu samochodem z dzieckiem, albo zakupu bezużytecznej w jednorazowej skali winiety za ponad sześćdziesiąt złotych, więc siedziba nieokrzesanego Radegasta pozostaje niezdobyta.

         W tle pozostaje inspirujący telefon z Bukaresztu i znów pytanie – co robić? – pytanie etnologa o ambicjach podróżniczych.

         Dla osoby o małych możliwościach, jednak z wieloletnim doświadczeniem w układaniu alternatywnych marszrut w bliskim pograniczu czeskim i słowackim powstaje znów wyzwanie – zaplanować propozycję trasy łączącej parametry dostępności i nowych, merytorycznie uzasadnionych doznań. Konsultuję się nawet z przewodniczką górską z Cieszyna – sławną Indi. Po chwili okazuje się, że przyjaciele z Bielska też stawiają na Mosty k. Jabłonkowa – chcą iść w góry! – wiec jedziemy. Pora zakończyć dwugodzinne kombinacje i zbierać się.

         Mam orientację na poziomie całościowym i celowym w skali Europy Środkowo - Wschodniej ale w sprawach logistyczno – wykonawczych, kiedy ktoś jedzie samochodem, muszę dużo improwizować. Moja specjalizacja to samotne wyprawy w dystansie 100- 500 km. pociągiem.

         Ponętnie rysowały się w wyobraźni panoramy z Ostrego i z Łysej Góry ale realizm krążył wokół Mostów, a drewniany kościół w Bystrzycy byłby świetnym akcentem architektoniczno- kulturowym na dole. Korzystając z międzynarodowej taryfy, dzwonię  na wszystkie numery do proboszcza w Wędryni – by zdobyć klucz do sanktuarium, niestety w słuchawce głucho.

         - Nasi farorze są jak królowie, nie chcą się fatygować – usłyszę potem pod koniec dnia na pięknym bystrzyckim cmentarzu, tymczasem pora otworzyć bramę, bo auto z Bielska już wjeżdża na podwórko, i tu pojawia się niespodzianka… do wybuchowego Leona dołączył młodszy Karolek w czapeczce z Monte Carlo – zdobywca Pradziada, Turcji i Nicei, jak to w przypadku dzisiejszych latorośli często bywa. Okazuje się też, że dobrze znam jego atrakcyjną mamusię. Poznałem ją w Bielsku i na beskidzkich łąkach.

         Siostra mknęła zardzewiałym tramwajem z Sibiu do malowniczego Rashinari, miejsca narodzin ulubionego filozofa szwagra – Emila Ciorana, my zaś w rezultacie ograniczających warunków i wzrostu tożsamościowej świadomości wyruszyliśmy do krainy z dawnej fotografii Karola Kalety, do ojczyzny Daniela Kadłubca i ku mądrościom własnych starzików, starego Kuby i baczów, złaknieni cudownego chleba Józefa Ondrusza.

         Cioran powinien dopisać jakiś rozdział „o niedogodnościach wychowywania dzieci w XXI wieku”. Taka ekspertyza przydała by się dla debiutującego przewodnika górskiego na Zaolziu w nowych okolicznościach misji pedagogicznej, poznanej już na honorowym etacie wujka.

 

         Pozostawiliśmy w tyle niemieckie wyspy CK monarchii – Bielsko i Sybin ze wszystkimi ich podobieństwami / może podzielimy się uwagami na ten temat z jego ekscelencją biskupem Pawłem Anweilerem odchodzącym na emeryturę, w wywiadzie dla Kalendarza Beskidzkiego/ i ruszyliśmy do zagłębia swojskości.

         Po sforsowaniu zakrętów i granicy w Lesznej Górnej wpadliśmy do Trzyńca, gdzie przy potężnej Werk Arenie nieodłączne plastikowe figurko-potworki chłopców zostały przemianowane na „Moto-Honziki” zaś sam Leon otrzymał zaszczytny tytuł „Żelezarnego Nindży”. Minęliśmy paszczę huty, wspominając w tym kontekście czeskich metali w sandałach i białych skarpetkach, kierując się dalej w stronę Jabłonkowa i Mostów. Czasem w związku z tym miejscem pojawia się pytanie czy o ponadpięćdziesięcioletnim związku dziadków zadecydowały wydarzenia z czasu okupacji, kiedy dziadek trafił do pracy w hucie.

  W samochodzie rozległy się odgłosy słowackich cymbałów, tak często obecnych na Gorolskim Balu w Mostach – obowiązkowy element edukowania młodych turystów.

         - Nie chciałem wierzyć swoim oczom i miałem rację – stwierdził jak zwykle rzeczowo Bari zza kierownicy, odnosząc się do niespotykanego w Czechach w sobotę korku na drodze. Okazało się, że to wesele.

         Przejeżdżając w okolicy Jabłonkowa, wspomniałem dlaczego pociąg jeździ tu w Nawsiu, a nie w centrum miasta, mówiąc o straszonych przez żelaznego diabła krowach niedających mleka i … ubarwiając nieco historię, o srających ze strachu baranach, co wybitnie spodobało się dzieciom. Zwróciłem też uwagę na demokratyczne procedury panujące za Franca Jozefa, z uwzględnieniem głosu lokalnej opinii publicznej przy planowaniu inwestycji kolejowych.      

 

         Po konsultacjach w centrum informacji turystycznej w Mostach, gdzie dotarliśmy w samo południe, zgodnie z sugestiami Indi, wyruszyliśmy na szlak w kierunku „kamiennych gul” do Miegonek, w kierunku Słowacji. Na pamiątkę pozostanie potem zdjęcie –„SB i gula”.

         Pierwszy szlak wydawał się niepozorny, a jednak zdołał nas bardzo oczarować. Chociaż sam skalny amfiteatr w Miegonkach Niżnych po słowackiej stronie, mimo swojej widowiskowości wydawał się zjawiskiem dosyć kameralnym w swojej istocie, urzekał nas delikatny przebieg całej trasy i widoki towarzyszące trawom na paru górskich polankach rozpościerające się jakby na zamówienie z okien sympatycznych chałupek. Paradoksalnym atutem trasy okazał się fakt występowania coraz dłuższych łańcuchów grzbietów Fatry w obniżeniach łąk. Południowe słońce przy orzeźwiającym wietrze rodziło rześkie i świeże błękity. Taki błękit na Słowacji widziałem wcześniej tylko na banerach wyborczych Vladimira Mecziara. Swojskiego kolorytu i charyzmy dodał drogowskaz zapraszający do gospody „U Kadłubca”.

         Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zakłócić tej sielankowej odsłony gór / idealnej spacerowej ścieżki rodzinnej/… a jednak młody żywioł robił swoje, jakby przeciwproporcjonalnie do natury krajobrazu. Wszystko zaczęło się od prostej jak tyczki grupy smreków zanurzonych w sieci południowego słońca jak w zatoce lekko rozbełtanych ok z rosołu. Potem wyłoniła się subtelno- żmudna w oku grafika traw. Byliśmy w pełni zgodni w tych spostrzeżeniach z jedyną żeńska istotą w towarzystwie, koleżanką Magdą, mamą Leosia – etnolożką, a telefonicznie dołączyła do niej jeszcze jedna – pani doktor Gocha P. z Muzeum Śląskiego w Katowicach, wbrew stosowanemu imieniu filigranowa dziewczynka pełna uroku osobistego.  

         Tak jak szwagier tysiące kilometrów stąd musiał pokonać szaleństwo rumuńskiego ruchu drogowego, by rozkoszować się majestatem Karpat, tak my musieliśmy podjąć wszelkie kroki dla opanowania dziecięcego żywiołu – jednak bezskutecznie. Nie pomagały ostrzeżenia o mandatach w wysokości tysiąca koron a potem euro za naruszanie ciszy w lesie, ostre reprymendy i apelowanie do uczuć ani wycieńczające wyścigi… przynajmniej na pierwszym etapie.

 

         Dawniej bywaliśmy w górach, najczęściej jako dzieci właśnie, ale był to świat zupełnie odmiennych przeżyć i zachowań. Tak jak profesor Kadłubiec ubolewa nad zmierzchem dawnej wsi zaolziańskiej, tak mi szkoda dawnego dzieciństwa w górach. Dla nas był to kontakt z sacrum, doznanie bliskie emocjom obecnym w kościele, albo w galerii sztuki. Szacunku i miłości dla przyrody uczyli nas rodzice. Jeden dziadek – partyzant AK opowiadał nam o fotosyntezie, o drzewach i zwierzętach, pokazywał ślady leśnej fauny, po zapachu znajdował ukryte grzyby, drugiego pamiętam szybko zbiegającego ze stoku Równicy. Ten snuł w leśnych i górskich sceneriach różne wątki historyczne i biograficzne.

         Chłonęliśmy formy świata w bliskim zasięgu oczu, detale traw i żuczków, potem przyszedł czas przewagi panoram dalekiego zasięgu.

         Wychowaliśmy się na opowieściach z mchu i paproci z komunistycznej przecież telewizji, a dzisiejsze dzieci …wszędzie pozostają w zniewoleniu przez obecne twory ekranów wszelkiego typu. Może to już uwagi z właściwe z punktu widzenia czterdziestolatka?

         My nie marudziliśmy i nie biegaliśmy zniecierpliwieni, chociaż wyprawa w góry często odbywała się ryczącym i sapiącym autobusem, podskakującym na dziurawej drodze. W pamięci pozostały zwijające się jak harmonijka gumowe przeguby węgierskich ikarusów. Trzeba było wyczekiwać swoje przed wyjazdem i przed powrotem na przystankach, a jednak nic nie zdołało przesłonić mistycznej atmosfery.

 

 

         Trzeba być Bogusławem Wołoszańskim, aby za pierwszym razem dostrzec strukturę szańców jabłonkowskich. Niestety nie byłem tu na wypadzie zorganizowanym przez samego mistrza Daniela K. pod koniec studiów, więc parafrazując słynną sentencję, zostałem skazany na osobistą rekonstrukcję. Mijając reprezentacyjną kapliczkę św. Piotra i Pawła, podjeżdżaliśmy dwukrotnie za drogowskazami w poszukiwaniu tych historycznych fortyfikacji, podupadłych już przed wiekami, o czym wspomina w swoim lwowskim przewodniku z 1901 ksiądz Macoszek. Zapuściliśmy się nawet kawałek na słowacką stronę.

         Zniecierpliwieni chłopcy zaczęli molestować biedne barany tłoczące się przed ocienionym wodopojem. W końcu zrezygnowani, ale i zachwyceni widokami, przypadkowo zniżając wzrok przy boisku na polanie ogarnęliśmy boki wielkiego kwadratu. Mocno zarośnięta fosa powstrzymująca Turków i węgierskich rebeliantów zrobiła jednak wrażenie! – tym bardziej uświadamiając sobie własną znajomość terenu z licznych przejazdów kolejowych do Czadcy i Żyliny. Daleko pod stopami legł otwór wielkiego tunelu otwierającego swoją paszczę w słowackim już Svrcinovcu i droga na Słowację – prawdopodobnie na linii dawnego traktu. Bari zidentyfikował wielką budowę nowej magistrali na żywiecczyznę. Można było naprawdę poczuć moc strategicznego punktu z nieodpartą pokusą zastosowania jakiejś nowoczesnej formy dyplomacji kanonierek.

         Na tych zarośniętych i pustych dziś polach zmysł historycznej imaginacji przybliża obecność jakże częstych i dziś zagrożeń – inwazji muzułmańskiej na Europę, nielegalnego przerzutu ludzi i kontrabandy na granicach cywilizacji europejskiej. I pomyśleć, że okolice naszych poczciwych Mostów stawały się de facto granicą z turecką sferą wpływów i odgrywały rolę tak doniosłego geopolitycznego limesu Pax Habsburgiana. Ciekawe czy nadciągająca ponoć z Warszawy ze swoją turecką córeczką Marysia z Petersburga, fanka historii i geografii Śląska Cieszyńskiego, zabierze tu kiedyś swojego partnera ze Stambułu? Na razie ten legendarny już i sympatyczny tirowiec bywa głównie kilkudniowym gościem agencji celnej w Czechowicach.

         My ustanowiliśmy na szańcach stanowisko ostrzału fotograficznego. Stojąc na niewątpliwym podwyższeniu, a nawet próbując innych pozycji, trudno byłoby ująć charakterystyczne elementy krajobrazowe miejsca, w kadrach pozostało jednak widoczne ciążenie ku górze pociągające ku niebu łagodnie uśmiechniętą postać czytelniczki Stasiuka w ważnym plenerze z iskierką romantyzmu w oczach i łagodne, słowiańskie oblicze męża a także błękit mojego t-shertu.

         Stojąc w tym miejscu przypomniałem sobie również najnowsze doniesienia telewizji RTR Planeta o strzelaninach w innym znanym z podróży górskim strategicznym punkcie na dzisiejszym pograniczu Unii – w zakarpackim Mukaczewie. Zgodnie z telewizyjnym komentarzem powinno to dać do myślenia prominentnym zwolennikom zniesienia reżimu wizowego dla Ukraińców i wstrząsnąć trochę wielbicielami majdanowych bojowników z Prawego Sektora.

         Zawsze stamtąd, skąd wracała siostra ze szwagrem, wybuchały zamieszki – w Libii, Syrii i w Tunezji, w Nepalu trzęsienie ziemi, tym razem padło na skromnego włóczęgę zza miedzy.

         Po powrocie do domu wspominając zdarzenia na Zakarpaciu, włączyłem kasetę z Wysockim kupioną w mafijnym mercedesie na przejściu granicznym w Użgorodzie. Teraz w walce z kontrabandą / a chyba w ramach czystki/ Poroszenko, który był w Użgorodzie wymienił całą, znaną też mi kadrę na granicy, która jak się zdaje, będzie teraz mieć „obywatelską” konkurencję celno – rewizyjną i skarbową.  Za niedługo, jak Bóg da, też będę śpiewać – sorak piat a ja kak maładoj.

         W domu słyszałem zawsze  że tam niebezpiecznie, a ja cierpliwie zaprzeczałem, aż doczekaliśmy się spadkobierców Karpackiej Siczy w akcji.

 

 

         Miegonki i szańce to był wstęp dla rodzinnych zdobywców coraz bardziej ośmielonych w osiąganiu satysfakcji transgranicznych, beskidzkich widoków. Wracając do centrum w napływie emocji po raz pierwszy przygotowałem do odtworzenia andante un poco maestoso z Symfonii Wiosennej Schumanna zamiast sedemdesiat-iu sukien ze słowackiej składanki ludowej.

         - Trzeba by w końcu zaliczyć jakiś szczyt – stwierdziliśmy zgodnie. Śledziliśmy mapę pod sowieckim w swym standardzie hotelem „Beskid”, przygotowując się do wejścia na wskazane w centrum informacji Studeniczne z myślą o Girowej także.

         - Taki jest widok , takie najbliższe otoczenie Girowej, której żaden turysta, zwiedzający te strony, nie omieszka poznać. Wszak sam cesarz Józef II, stał na jej szczycie i pogrążał się w oglądaniu przepysznego krajobrazu. Zaiste! Mały, ale piękny i bogaty jest ten szmat ziemi polskiej, znany i ceniony przez obcych, wzgardzony i zapoznawany przez swoich. …

… Stoi zupełnie osamotniona, jakby wyrwana z pasma granicznego, dlatego z łysego jej szczytu daleki rozciąga się widok, szczególnie u północy. Stojąc na jej wierzchołku przy pogodnem niebie, śledzić możesz prawie cały bieg Olzy od jej kolebki koło Istebnej, aż do jej ujścia – pisał przewodnik przed ponad stu laty.

         Girowa, jako mglisty i daleki horyzont spraw, gdzieś z dalszego regionu kojarzyła mi się do tej pory raczej nie z cesarzem a z bardziej tradycyjnymi wyskokami z opowiadań kuzynów i z towarzystwa emerytalnego cioci, a osiągnięte wkrótce widoki wprowadzały w świat łańcuchów górskich Słowacji, nie kojarząc się specjalnie z jakąś polską ziemią. No cóż, – może po stu ponad latach swego nie bardzo znacie!, ale osiągalny widok rozpościerał się generalnie na stronę wschodnią.

         Zanim jednak to się stało, musieliśmy nieco krążyć górę z wyciągiem narciarskim i torem bobslejowym na stoku, bo nikt, z wyjątkiem młodego Leona nie zauważył strzałki dużego czerwonego szlaku na rozłożystym drzewie. Dopiero w drodze powrotnej nasz specjalista, pytany, dlaczego nic nie mówił o swoim spostrzeżeniu, odparł – przecież Bari i Wujek są najmądrzejsi! / rozumiejąc przez to, że trzeba iść zgodnie za starszymi/.

         Egzotyka wybranego kierunku sprawiła, iż Bari, nowoczesny ojciec chłopca spod znaku Transformers, wypowiadał już nazwę góry jako Dżirowa. Ciekawe czy skojarzyłby klasyczny smak czeskiej czekoladki „Koko”, którą udało mi się zakupić w ostatnim schronisku. Tymczasem na jednej z malowniczych polanek po drodze, na razie do Studenicznego, za sprawą stosu pociętych tradycyjnie gałęzi rozpętała się uwieczniona w kadrze walka niestrudzonych kosiarzy umysłu.

         Wbrew zapewnieniom dziewczyny z mosteckiego centrum informacji turystycznej po około godzinie drogi ze Studenicznego nie rozciągał się żaden widok, za to nie brakło pięciu typów langoszy, smażenego hermelina, Radegasta i Pilznera, dzieci oddelegowano w bezpiecznej odległości do piaskownicy, a Karolek odniósł grzecznie złapanego żuczka do trawy.   

         - Zahovejte klid a rozvahu! – ta komenda wydana po przerwie zamiast zdyscyplinować młodych rozbawiła tylko Leona, który przedrzeźniając wujka krzyczał – „zachovejte pyk”!/ Może echo powinno powtarzać ostrzejsze ostrzeżenie porządkowe znane z unijnego parku w Jaworzu – „Leon puć bo ci ciulna! – będące zlepkiem przekształcającym cieszyńsko – górnośląskim/. Jednak mobilizacja ogarnęła wszystkich, by dodać jeszcze trzydzieści pięć minut w drodze na Girową.

         Ciśnienie spadło, ale po siedemnastej objawiły się lipcowe dary – długie pasmo barw od turkusów i szmaragdów do szarości – rozciągając jak to możliwe tylko o tej porze roku popołudnie i wieczór.

         Rozdzielenie dzieciarni dało efekt. Idąc z Leonem potrafiłem stymulować jego zainteresowania geologiczne porowatymi kamieniami, zafascynowały go resztki śniegu na odległych szczytach Fatry, a zwłaszcza poprzedzające je księżycowe krajobrazy osuwisk, udokumentowane nawet na tablicy informacyjnej. Za kosmicznym uskokiem, pod stopami ułożyła się Czadca ze swoimi osiedlami i inne osady – wszystko to znane z tranzytowego szlaku na dole. Ten, zdruzgotany stok stał się jednym z głównych trofeów fotograficznych mieszczących jak w chińskim pejzażu wizerunek mistrza i ucznia / tj. wujka i Leosia/ a także mamę z kształtnymi kolanami beskidzkiej turystki z synem.

         W drodze powrotnej kolekcja powiększyła się jeszcze o portrety, o dziwo, medytujących teraz chłopców, o ich wirowanie na leśnej linie i o bardziej dynamiczne postacie dwóch młodych Czeszek a także paru polanek przed zachodem słońca i psa za kierownicą.

         Widok przy schronisku nie jawił się aż tak szeroko jak za czasów cesarskich, ale mogłem po raz pierwszy podziwiać Beskidy Kisuckie i Fatrę z tej perspektywy bliskiej zagranicy. Rysunek panoramiczny umieszczony trzysta metrów wyżej z zaznaczonym Wielkim Krywaniem przyciągnął jakby aurę strof samego Ludovita Sztura, choć mój młodszy kolega nazwał ten szczyt „Wielkim Krywultem” ku czci prezydenta Bielska – Białej i nie mógł przy tym powstrzymać się od śmiechu.                 

         Dotarliśmy jeszcze na stromą ścianę trzystu metrów nad schroniskiem wśród zbieraczy borówek, gdzie Karolek skakał tryumfalnie z kijem w popiele po ognisku, a Leon na przekór tego zaczął medytować, zamknął oczy i wypowiadając „om” doznał ponoć wizji, a potem zjadł borówkę. Ciekawe czy ktoś zauważył historyczny napis wyryty na kamieniu – „Havel na Presidenta!”. W tych chwilach przyświecało nam posępne słońce w magicznym kręgu smreków.

         W drodze powrotnej na dół miałem okazję wskazać pravidelną cestę pewnej arcygiętkiej holce na rowerze, posiadaczce nadzwyczaj zgrabnych  linii dziewczęcych zadnich stoków w sportowym kostiumie kolarskim / uwieczniona w pewnym oddaleniu/ i jeszcze jednej w różu ożywiającym stoki, udając rozmowę o Łysej Górze na horyzoncie. Nawiasem mówiąc szkoda że, moda na bikini nie przyjęła się w górach podobnie jak na morskich plażach. Już sobie wyobrażam połączenie okolicznościowej panterki, albo imitacji ludowych wzorków z górskimi butami, wełnianymi skarpetami i z sękatym kijem!- mogłyby też być, albo maskujące modele z imitacją liści, desenie drzewnych słojów albo wyłaniające wzory kwiatowe i zwierzęce, barwy i kształty motylich skrzydeł.

 

         I tak zaowocowała decyzyjnie trasa stworzona jako coś z niczego, plan urozmaicony i wykonany przede wszystkim dzięki łagodności intuicyjnie wybranych szlaków. Oglądając zdjęcia z wyprawy, mama zauważyła że górski krajobraz Zaolzia wyróżnia się łagodnością w stosunku do i tak łagodnej linii Beskidów po naszej stronie. Z drugiej strony są to przedpola Fatry, co stwarza pobudzający teatr skali wizualnej.  Po powrocie do domu czytałem jeszcze o skalnych grupach na innym chyba stoku Girowej/ przesłane w mailu/ i o ukrytych w jej masywie skarbach zbójników. W każdym razie wypad okazał się na tyle udany, że schodząc na dół zainspirowany Bari zapowiedział już kolejne podejścia w drugą stronę, mając na myśli chyba Wielki Połom nad Doliną Łomnej z interesującym spektrum widokowym i z zabytkowym schroniskiem –nawet z możliwościami dojazdu samochodem.

         Poszukiwanie motywacji i planowanie marszruty na górskich szlakach w porze przesilenia żywiołów, w porze kiedy tak niewiele można osiągnąć to prawdziwe wyzwanie. Naukowcy twierdzą jednak że ponoć za piętnaście lat w związku z aktywnością słońca lata staną się tak zimne, że zdarzać się mogą i opady śniegu, szczególnie w górach. Tak czy inaczej pozostanie bogactwo wspomnień ekstremalnych, jeśli człowiek pojawi się w górach choć w przybliżeniu z częstotliwością zbliżoną do przeciętnego, zmotoryzowanego Hanysa / mieszkańca Górnego Śląska/. Na razie natura wydaje się więcej unicestwiać niż wyłaniać.

           Ostatecznie nasi najaktywniejsi uczestnicy nazwani ku radości Leona dziczoryjcami w końcu ulegli otwartości na metafizyczny nastrój gór, o czym świadczą również ich portrety fotograficzne /chociaż najbardziej wyrazisty wydaje się „żabi” wyraz twarzy Karolka spod kamiennych gul/ i padli powaleni snem w samochodzie.

         W drodze powrotnej dzięki dobremu zaopatrzeniu i promocjom w jednym z trynieckich marketów mogłem zapoznać się z czarnym Budvarem . Nieco później pojawiły się też przezuty z górskich tras Rumunii – piękna cukiernica z przełęczy Prislop – jakby użytkowe ucieleśnienie ducha stylu brinkowiańskiego, wełniana torebka z Sapanty w stylu dziewiczo-pasterskim i „Tronos” – kanony mnichów z monastyru w Alba Julia.  

         Z czasem zauważam całą nić wydarzeń – objawień prawdziwego misterium „trójstyku” i pogranicza, która rozwijać zaczęła się już tydzień wcześniej wśród chmur i mgieł na różnych „piętrach” Cieszyna.

         Tak się zdarzyło, że znalazłem się na głośnym pikniku, wśród groźnych piorunów w zacisznej restauracji „Parkowa” w najspokojniejszej chyba dzielnicy Cieszyna. Uwalniający na chwilę od szumu estrady spacer, bez osiągniętego założonego celu przyniósł rozkosz odświeżonego powietrza i przepływ parujących mocno nasyconych chmur z ukrytym klinem Cieszyna ponad ramionami Zaolzia ze wszech stron – z wielkim piecem trynieckiej huty i z ponurą wieżą zboru na Rozwoju u stóp -od południa. Za osiedlem starszych ludzi ukazały się letnie góry we mgle, fasady starych kamienic i posesje z ogrodami, poletka i sady. W dole Olza. Eteryczny przepływ i spokój jak baszta – ponad zakrzywieniem czasu – ponad sklepieniem symbolicznych gwiazd w Kościele Jezusowym, ponad płaszczem luterańskiego dachu.   

         Ten spacer uświadomił jak aktualny i zarazem okolicznościowo potwierdzony jest archetyp miasta na siedmiu wzgórzach – straż kierunków otwarta na sąsiedztwo i ogarniająca kontury tożsamości.

 

 

         Zakończenie ma w sobie prolog, dlatego też wyjeżdżając z Mostów zboczyliśmy do Bystrzycy. Kiedy młodzi już spali, zatrzymaliśmy się w środku wsi po zachodzie słońca. Na szczęście brama parafialnego cmentarza była jeszcze otwarta i można było okrążyć wspaniały drewniany kościół Podwyższenia Krzyża Świętego – okazałe w rozmiarach drewniane sanktuarium urzekające formą ludowego renesansu.

         Chociaż nie ma bardziej skondensowanych i przeciwnych sobie żywiołów lata niż rozpalona słońcem dziewczyna i wiekowe drewno starej świątyni, myślę, że pojawię się tu jesienią. Wtedy, choćby na zasadzie jakiejś wykreowanej komisji kultury wysokiej instancji muszę wejść do nadzwyczajnego interioru!

         Niby taka mała i niepozorna miejscowość, a jednak duch czasów i fotografii Karola Kalety się tu unosi! Zaraz obok katolickiego drewna wznosi się również imponująca bryła luterańska – neobarokowy kościół aż z trzema galeriami dla wiernych.

         Wjeżdżając w wieś trudno nie przyznać racji inżynierowi Janowi Weberowi piszącemu w swoim przewodniku o dynamicznie rozwijającej się miejscowości, można w tym żywym obszarze znaleźć jednak spokój.

         Weber wspomina o starych chałupach w Pasiekach, o wodnych jazach jako miejscach kąpieli, o wydrach i rakach, ja dodałbym o urokliwych gospodach, zwłaszcza pod wysokim kasztanowcem z tarasem tuż nad torami – wymarzona sceneria na rozmowę i kontemplację spraw Zaolzia.

         Sam fakt lokalizacji stacji kolejowej w centrum miejscowości już zachęca do przyjazdu w te strony. Szczególnie cieszą nowe horyzonty odkrycia czegoś bliskiego i ze wszech miar godnego uwagi – gdzie atrakcyjnie łączą się fenomeny i zwyczajność, śląska pracowitość i aktywność, duch pastora Wilhelma Raschkego i etos Daniela Kadłubca, soki polskości i czeski anturaż.

         Bystrzyca jawi się jako cel w czasach deficytu – kiedy zabraknie już wszelkich możliwości i dyspozycji a innym czasu, można dotrzeć tu! Już myślę o towarzystwie zakochanej w Zaolziu i wiecznie zajętej koleżanki Maryjki, dawnej edukatorski Indian.

         Stąd można też rozpocząć jesienią tradycyjną surrealistyczną wyprawę po „kasztona na Czantoryje” w nagrodę dla wzorowej uczennicy Zosi – przez Nydek ze swoim drewnianym kościółkiem i dzielnicą starych chałup.

         Jest wiec gdzie powracać – po to co ukryte na głównym szlaku, bo często najlepiej konsumuje się kameralne bogactwo.  

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl