"Ikona ukrytego śladu"
W symbolice prawosławnych ikon ukazujących misterium Bożego Narodzenia, w centralnym punkcie kanonicznego układu kompozycji plastycznej znajduje się tajemnicza czarna dziura symbolizująca pieczarę – grotę narodzenia Pańskiego. Analogicznie, transponując przestrzeń symboliczną do zwyczajnej przestrzeni egzystencjalnej i do topografii miasta, możemy znaleźć ową grotę tajemnicy ukrytą w samym centrum dużego, prężnie rozwijającego się w skali kraju ośrodka, gdzie jednak właśnie centra dotknięte pozostają często kompleksem czarnych dziur. Pozostając w temacie plastyki ikon, takie właśnie doświadczenie może wystąpić w trakcie poszukiwań śladów wielce zasłużonej, a traconej dla naszej pamięci postaci bielskiego ikonopisca i tłumacza tekstów starogreckiej patrystyki z kręgu ojców wschodnich Waldemara Polanowskiego, znanego mieszkańcom stolicy Podbeskidzia, zwłaszcza tuż za Białą jako antykwariusz.
Cały znany mi żywot tego nietuzinkowego człowieka pogrążony był w aurze prawdziwego duchowego i intelektualnego promieniowania ocienionego ciemnymi wnętrzami antykwarycznymi starych kamienic. Adekwatną metaforą dla opisania tej aury i promieniowania duchowego Waldemara Polanowskiego byłby średniowieczny, arabski tytuł jednego z traktatów filozoficzno mistycznych al – Gazalego – „Nisza świateł”, bardzo poetyckiego zresztą. Być może kupiłem tę pozycję przed laty u pana Waldemara właśnie.
Pamiętam, że w dzieciństwie mama kupiła siostrze u pana Waldemara opowiadania fińskie o tytule bądź imieniu głównego bohatera – „Sampo Lapelli” / jeśli dobrze zapamiętałem. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Już od najwcześniejszych lat przestrzeń poznawanych miast mierzona była dla nas obszarami obiegu książek. Potem, jako etnolodzy z koła naukowego z cieszyńskiego UŚ-u dyskutowaliśmy z panem Waldemarem o mistyce „Dialektyki przyrody „ Engelsa, znajdowaliśmy ciekawe pozycje z antropologii religii, głównie związane z dorobkiem naukowym zakonu werbistów, dzieła Malinowskiego, pozycje z zakresu psychologii głębi i religioznawstwa.
- Misjonarze powinni dać już spokój resztką ostatnich dzikich, powinni pozostawić ich w ich raju i w stanie moralnej niewinności – zarówno pod względem cywilizacyjnym jak i teologicznym – jako animae naturaliter christianae – argumentował zaprzyjaźniony księgarz.
Był osobą skromną, mimo niewątpliwego dorobku tłumacza i malarza ikon pozostawał poza oficjalnym establishmentem intelektualnym i artystycznym. Odczuć było można, że jego duchowość cechowała się dużą niezależnością, co mogło naznaczać jego osobowości znamię przyjaznej heterodoksji.
Jego zasuszone rysy zdradzały problemy ze zdrowiem, ale w chorobie okazał się najbliższym towarzyszem cierpiącej matki. Fizjonomia jaśniała też splendorem ascezy opisywanym w dostępnych u niego tekstach.
Dziś, parę lat po cichym odejściu pana Waldemara z dyskretnego pejzażu miejskiego centrum, niczym po zgaśnięciu cerkiewnej świeczki i po spokojnym osiągnięciu nirwany, po konsultacji z naczelnym Kalendarza Beskidzkiego, Janem Piechtą wyruszyłem do centrum Bielska w poszukiwaniu syna Waldemara Polanowskiego – jak mniemałem, jedynego ważnego informatora na temat ojca i jego dorobku.
- Musisz szukać pierwszej bramy w prawo od Lukas Banku. Życzę powodzenia! – zakomunikował przez telefon Janek, jadący autobusem na lotnisko.
Wcześniej mówił chyba o jakimś adresie przy ulicy Wzgórze, naprowadzając na iście paradoksalną ścieżkę – z rzeczywistego wzgórza do punktu centralnej depresji.
Kiedy wychodziłem z gęstości mroku Starej Fabryki, pozostawiając nasyconą rejestrację wielowiekowej ekspozycji zwierzęcych wizerunków przestrzeni swojskich, egzotycznych i wirtualnych, dalsza droga podszyta była raczej sceptycyzmem. Szedłem bez większego przekonania o sukcesie nadchodzącego rekonesansu, ale z tym większym poziomem satysfakcji estetycznej dokonywanej czynności, jak to często bywa w przypadku podobnych działań śledczo – operacyjnych w pracy dziennikarskiej. Kontrapunktem motywacji pozostawał fakt, że nigdy nie widziałem ikon Polanowskiego…i może nigdy już nie zobaczę, a tak rozpalały one trzecie oko mojej wyobraźni.
I rzeczywiście walka dla samej walki znów ukazała przewagę swej estetyki – w ciemnej sieni jednej kamienicy stukot młotków i odgłosy wiertarek, młoty i wiertła, burząc spokój nastroju dodały sprawie emocji, ale numery zamiast nazwisk i oczywisty brak orientacji ze strony robotników dobiły resztki entuzjazmu na odnalezienie Polanowskiego.
Potem po wspomnianej konsultacji z Jankiem na celu pozostała inna, właściwa brama ze sterczącymi w miejscu dawnych przycisków końcówkami przewodów elektrycznych domofonów. Wprawdzie Lukas Bank vis a vis wiekowej restauracji Patria, obecnie też już nieczynnej, już nie istniał, ale w innym banku potwierdzili tożsamość miejsca.
O dziwo, wszedłem bez konieczności proszenia o otwarcie drzwi i tłumaczenia byle komu celu tajemniczej misji. Przy czynnych jeszcze domofonach zamigotały jakieś nazwiska. O ile w pierwszej wielopiętrowej kamienicy remontowy huk, pył i półmrok towarzyszyły spiralnie wyłaniającej się secesji balustrady niczym egzystencjalne niedogodności towarzyszące drabinie do nieba z tekstu świętego Jana Klimaka, to w drugiej sieni gęsty mrok i cisza pokonały wszystkie żywioły.
Stojące niby przed niektórymi drzwiami jakiś wózek albo buty wskazywać mógłby na zamieszkanie tego zamkniętego mrocznego sześcianu zapadającego się w ziemię. Trudno było uwierzyć w istnienie tu jakiegoś życia, jakby nie było w samej głębi najruchliwszej arterii Bielska. Atmosfera wyciszenia, ale jednocześnie stagnacji i upadku odsłaniała jednocześnie dawną świetność i solidność. Jednoczesne poczucie dziejowego upadku przebiegającego na osi czasu i wrażenie totalnego zastoju akcji od czasu opuszczenia lokalu przez Niemców zbiegły się absolutnie. O dziwo, za chwilę usłyszałem że mieszkają tu sami młodzi, jakby taki stan rzeczy znów miał potwierdzać perspektywy młodego pokolenia w kraju.
W tym miejscu – na kosmicznym układzie współrzędnych krzyżującym kierunek wzwyż drogi do nieba, na rzędnej i osiadający w dole fragment odciętej lokalowe splendid isolation stała się jednocześnie korytarzem łączności, mieszcząc w sobie zagęszczone bezdźwięczne głosy podobnych wnętrz z czasów wiktoriańskiej Kalkuty, z kolonialnej Hawany czy jeszcze z carskiego a już postradzieckiego Petersburga i z podobnych rejonów. Może do najstarszych w mieście, podobnych lokali zapuszczali się słynni filmowi nowojorscy gliniarze. Z jednej strony w tym miejscu tajemnicy drabina wznosiła się do nieba a wehikuł czasu wciągał w głąb, w dół w poszukiwaniu głównego chtonicznego bóstwa, pozostając w stanie spełnienia topologicznego. W tej chwili mimo mentalno – przestrzennej izolacji pomyślałem sobie o odnowionych, ekskluzywnych przed wojną niemieckich apartamentach z modernistycznej płyty przy kolejnej przecznicy naprzeciw teatru. Baner ustawiony w oknie z napisem „Szkoła jogi” przywodził na myśl zgrabne, nowoczesne fitness i biznes – woman, uduchowione studentki i artystki udające się w swoich odlotach medytacyjnych w łatwą podróż na inne planety, jak obiecywał Bhaktivedanta Svami Prabhupada. Może ich jędrne pośladki wzniesione w lotosach wysoko ponad torami, jednak poniżej linii wzroku teatralnego Apolla dosiadłyby również jogicznego wehikułu czasu.
Od dawna uświadamiałem sobie jak centrum Bielska odzwierciedla dynamikę przemian naszego kraju z pełnią jej kontrastów – od fasad rozwojowych kreacji do kruszącej się na zawsze bezperspektywicznej tkanki. Rzeczywistość tę najbardziej reprezentatywnie wyrażają kontrasty w centralnej substancji miejskiej zabudowy – od niszczejących szaro- czarnych tynków do świeżości odnowionych kamienic. Nigdy wcześniej nie sięgnąłem do miejscowego jądra ciemności.
- Wiele nie mogę panu powiedzieć. Wiem, że kiedyś tu mieszkał, ale słyszałam, że wyjechał do Lublina – stwierdziła pewna pani, która, o dziwo od razu otwarła mi drzwi i zechciała udzielić kilku informacji o synu Waldemara Polanowskiego, wskazując dalszy trop poszukiwań przy ulicy Trzeciego Maja, w Zarządzie Budynków Mieszkalnych w sąsiedztwie Składnicy Harcerskiej. Osobiście znałem ten zakątek, przemierzany zawsze w drodze od i do dworca raczej dzięki sąsiedniemu sklepowi z militariami. Tam też dotarłem, pytając o wspomniany zarząd, ale szefa nie zastałem, a młody sprzedawca oczywiście nie wykazał się orientacją. Numery przy domofonach nie zdradzały żadnego zarządu, ujawniło się tylko parę firm i adwokaci, szkoda, że nie znalazłem ani jednego detektywa.
Jedyny trop, jak na ikony przystało, rozwinął się ku wschodowi. Przywołujący pamięć pana Waldka na inspirującym sprawę spotkaniu autorskim – kolekcjoner malarstwa Michał Górecki, pewien starszy pan rysownik oraz nieformalny kronikarz codzienny bielskich wydarzeń kulturalnych, Jerzy Ziomek nie zdołali wskazać żadnych konkretnych śladów w poszukiwaniu wspomnień malarza i tłumacza.
Może objawi się z zaświatów ze swoim orędziem – przesłaniem jak Reymont, szefowi prywatnego Muzeum Literatury, może tak da znak, odsłaniając linię śladu. W przeciwnym razie i w zgodności pozostaje apel tego tekstu skierowany do ludzkiej pamięci o odkrycie tropów społecznej i własnej pamięci o śladach człowieka, a ja tym razem znów nie byłem w stanie ich odsłonić na światło dzienne z mroku, pozostając w stanie skupienia, gdzie wszelki ślad istoczy się i ginie jak kontur dany z głębi w kształcie prześwietlenia wewnętrznym światłem – w rysunku i akwareli – wieczność i nie-ciągłość.
Śledztwo dziennikarskie spełzła na niczym albo się nie skończyła, ale dane mi było pierwszy raz zstąpić do czeluści miasta w poszukiwaniu akcentów tożsamości, decydujących smaków drugiego planu, które tworzą residua tożsamości w topografii najintymniejszej, mijając skupiska struktur wyrazistych a wymykających się konkretności, nieoznaczoności heisenbergowskich przywracając na chwilę pierwotny stan skupienia gęstości kosmologicznego początku w wędrówce ku ocaleniu pamięci, ku pieśni jego nieśmiertelności, zapewne obdarzonego blaskiem wiecznej chwały w obrazie Jego Życia Ukrytego. Pozornie bez składu dusza dyktuje nowy zapis nawet składu apostolskiego.
… wiele jeszcze można by mówić o tym zstąpieniu, choć nie przebyło się ani jednego piętra w głąb. Po prostu każdemu na ścieżce do łona rzeczy zdarza się chwila powrotu na szlak dziecięcej ciekawości, gotowej poszukiwać co kryje się w głębi podwórek i sieni starych kamienic, zwłaszcza w swoistej bliskości z tymi, którzy odeszli, a pozostawili w ukryciu treści ważne, dość odległe a inspirujące, jednak się nie narzucając.
Dziewiątego września zapowiada porę wejścia w głąb. W naszym trudnym klimacie o tej porze roku wspólnie następują ostatnie podmuchy Afryki i wyraźne powiewy jesieni, tworząc niezwykłą mieszaninę żywiołów na ulicach Europy Środkowej, ale na szczęście jesień w końcu zwycięży!
Następnym razem wejrzę do sklepu z Kaszmirem w nazwie, by zobaczyć indyjskie akcenty na zimę, dziś oglądałem tylko banknoty przedkomunistycznych Khmerów. Nie dałem rady jednego dnia zaglądać również tam podążając do depresji Wzgórza w poszukiwaniu syna pana Waldka.
Tego dnia gęstego szata chmur opadła na plac katedralny, odsłaniając nagość tła gór, siostra niedawno zeszła z grani Kazbeku, a koleżanka przekaże Stasiukowi w Beskidzie Niskim swój tekst powieści autobiograficznej.
Przed wejściem do czeluści rozsuwa się całun ikonicznej materii. Jak powiada Ubay Ibn Ka’ab – światło serca tego, kto wierzy, jest jak światło niszy.