- Pane, prominte, mużete mi ukazat kde je cesta k nadrazi ?– z takim pytaniem podbiegła do mnie piękna dziewczyna w kusym płaszczyku i czapce z nausznikami.
Mój nowy kraciasty kaszkiet ale La Mettrie ( francuski filozof – materialista z XVIII wieku) nabrał faktycznie czeskich cech, co z rezerwą dzień wcześniej odebrała mama a panienka od razu wzięła mnie za swojego!. Żartowaliśmy z podobieństwa do stylu wujka – inżyniera co najmniej o generację wcześniejszego, ale ostatecznie podkreślałem francuski sznyt i ewentualną analogię powiedzmy z docentem Liborem Martinkiem – wielkim współczesnym intelektualistą z Opawy, może trochę nawet ze Sławomirem Mrożkiem.
- To je nadrażi – pokazałem rozświetlony słońcem znany gmach i być może ostatni w tym roku punkt docelowy infrastruktury kolejowej. Niestety piękna, mile uśmiechnięta i wdzięczna Czeszka zniknęła sprzed oczu jak Leo Express do Pragi dwa perony dalej. Wydruk z kasy informujący, że w Fulneku będę dopiero o godzinie 13.27 przeraził mnie, choć wiedziałem, że z Ostrawy – Spinowa jest jeszcze jakiś autobus. Rozpoczynała się długa i zawiła droga przez bezdroża pogórniczych dołów, lasów, płaskich łąk morawskich zakończona u podnóża niespodziewanego malowniczego pasma. Późny listopad z trudem, ale z rozmachem rozgrywał swoją jednodniową symfonię pastoralną. W Ostrawie Bartowicach Elefant wpadł w sam środek gardzieli hinduskiego giganta hutniczego Mittal Arcelor Steel. Mniej więcej w tym czasie oglądam Lilię Khousnotdinovą w reprezentacyjnych sukniach z Bhutanu. Czeskie celebrytki zakładają na szyje biżuterię z symbolem joni. Potem wśród nagich już kolejowych drzew modelki Sary Saudkovej rozbierają się do sesji – pierwszy raz widziałem prace żony sławnego fotografa. Zauważam pewną odmienność kobiecego podejścia fotografki, przy zachowaniu tematyki męża. Zastanawiałem się czy nie popełniłem poważnego błędu stawiając na Svinov, bo zgodnie z informacją kolejową stacja ta oznaczała ponad godzinną stratę na trasie, a w Cieszynie można było odwiedzić sklep z antykami, Wzgórze Zamkowe po polskiej stronie i kilka innych zawsze upragnionych celów, ale Svinov to przecież moja mekka tranzytowa! Od razu powtórzył się koszmar, tajemnicze Odry / zapowiedź przyszłych kłopotów/ – ów kurs autobusowy ostatniej alternatywy umknął, zanim zdążyłem zlokalizować stanowisko…ale spiżowa dama – fitness bogini na placu dworcowym na długo wyciągnęła do mnie swoje silne ramiona. Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że pogoda zdążyła poprawić się jeszcze przed dniem świątecznym określanym w internecie jako Struggle for Democracy and Human Rights Day. Świat tego dnia dyszał świeżością, siłą zmartwychwstania, ale niósł za sobą także ciężar bojów. Przygnębienie i rozdrażnienie mieszało się z ekstazą listopadowego słońca rzeźbiącego teraz jeszcze mocniej kształtne mięśnie brzucha dworcowej bogini, złocącego napięte piersi. Całe napięcie było jak ta figura!- przemożne i hartujące ducha w drodze do celu. Tak to jest, kiedy nie biegnie się od razu do autobusu, ale przegląda Strindberga w bibliotecznym regale literackim dla podróżnych, być może, jedynym takim w kraju.
Ostrawa Svinov – prymarny przybytek kodu dworcowego i pusty koniec ostrawskiej aglomeracji znów wciągnęły mnie w swoja matnię gry pustki i formy ze swoją doskonałą joginią, o wyraźnie miejscowych rysach która zawsze podnosi jędrne pośladki z pozycji lotosu! Chciałbym kiedyś poznać rzeźbiarza i jego modelkę. Zebrałem siły, by przemierzać główną ulicę znanych familoków – zadbanych i schludnych, doskonale oznakowaną jak w jakimś Manchesterze.
Wielki dworzec – wspaniały klasycyzm i postmodernistyczne aplikacje, fasada serpentynowych schodów do fabryki, Hornbach – sklep dla majsterkowiczów, familoki, stadion, wyroby hutnicze, punkt kontaktu obywatelskiego policji miejskiej i… nic więcej. Gdyby tak cofnąć się dwie stacje i móc znaleźć się w dworcowym Muzeum Kolejnictwa w Ostrawie Środkowej. … z zatłoczonego dworca wyszedłem w samotną drogę
… a jednak na rogu Polańskiej pojawił się interesujący Boutique Second Hand z towarem z Anglii i Holandii – na wystawie świetna kurteczka Royal Air Force / damska/, żałuje, że nie kupiłem trampów stylowego globetrottera. Wszystko za 150 KC. Dalej znów rozległy pusty park, z obeliskiem Armady Czeskoslovenskej z gwiazdą i jakieś monstrum po drugiej stronie pola. Masywny budynek jak bryła bauhausu ze strasznym krzyżomieczem. Przed tym szkłobetonem podjeżdża jakaś ciężarówka, a z tyłu skomasowany kompleks przemysłowy – jakby dołączyć w pamięci fabryczne schody biegnące dwa kilometry dalej po przeciwnej stronie rzec by można znowu – rozerwane Pompidou! – peryferyjne centrum sakralno – produkcyjnego cyklu.
Od razu przyszło mi do głowy słynne ostrawskie krematorium, ale perfekcyjnie ustawiony drogowskaz wskazywał na kaplicę Czeskosłowackiego Kościoła Husytów. To było moje pierwsze spotkanie z husytami. Ukazali się jako robiący wrażenie i jednocześnie ultraprozaiczni w swojej architekturze. Takie widoki malowałby Rafał Malczewski.
Czechy uchodzą za kraj zateizowany i religijnie indyferentny, gdzie do jakichkolwiek praktyk religijnych przyznaje się formalnie ok. sześć procent ludności. Jeśli w większości ludzie mają choćby podstawową wiedzę o wspólnotach wyznaniowych w kraju, to ich kompetencja religioznawcza będzie bardzo wysoka. W porównaniu z narodowym monolitem rzymskokatolickim w Polsce różnorodność czeskich form życia religijnego i ich związek z historią religii przypomina sytuację w Indiach, choć tu religia jest powszechnie wyparta i egzystująca w ukryciu, tam zaś wszechobecna. Do tego stanu rzeczy można by odnieść swoiście tu pasującą typologię cywilizacji Konecznego – od cywilizacji sakralnej do protestantyzmu. Przypominają mi się też refleksje koleżanki spod statuy Radegasta pod Radhostem zwracające uwagę na to, jak omnipotentny był kiedyś kościół w Czechach i w jaki sposób stracił swoją pozycję( robiąc również aluzje do Polski).
Mimo napięcia svinowski dworzec jednak trzymał fason. Zdecydowałem się w końcu, jakby ze względu na zbyt małą jeszcze dawkę wrażeń na …zelną, uświadamiając sobie potem, żeby mnie nie rozerwało, ale mimo wszystko potrafiły mnie zachwycić obrazy – pejzaże w starym stylu na ścianach dworcowej jadalni. W nerwach sprawdzałem chyba ze sto razy numer rychlika do feralnego Suchodolu nad Odrou na czterech bezustannie migających tablicach przy pogłosie trójjęzycznych komunikatów.
Ludzie okazywali całą różnorodność jesiennej mody – od zestawów prawie letnich do wczesnozimowych, na peronie rumoru narobił trochę srebrnoszary jork tulony przez właścicieli w torbie. Często, kiedy decyduję się w pośpiechu po długim oczekiwaniu na ten właśnie jedyny dzień, trafiam na czas, w którym naród podróżuje wzmożonym rytmem. Znów trafiło przed świętem.
Potem będę żałował, że przy takim nadmiarze czasu nie przeglądnąłem gdzie indziej nieobecnych fachowych czasopism literackich i historycznych obecnych tylko na svinowskim dworcu, choć w torbie z Maotzetungiem miałem dobry numer Prava ( zwłaszcza z korespondencją ze szczytu ASEANU rozpoczynający się uwagami na temat Birmy)z dodatkiem Cafe i „Ostravsko” – ponoć najpoczytniejszy tygodnik w kraju, przypominający jak rozwój kolei kreował życie miasta. Poza tym czeskie firmy chwalą się tym, że mimo sankcji zarabiają miliardy w Rosji, i można poczytać wiele refleksji na 17 listopada. Będę żałować holenderskich butów i przede wszystkim okazji do zrobienia zdjęcia kaplicy husytów.
Przesyt i niedosyt to stałe cechy kompleksu svinowskiego skazujące na wieczne powroty do tego miejsca. Nie spytałem profesora Kadłubca, czy źródłosłowem tej strategicznej dzielnicy stał się historyczny transport świń, czy inny czynnik.
W przedziale brneńskiego rychliku napotkałem cztery damy w różnym wieku i wyrafinowanym stylu podróżnym – jak z reklamy i bez rezerwacji. Były tostarsze eleganckie kobiety, zadbane i dziewczyny w konkretniejszych, umiarkowanie rubensowskich kształtach. Jedne zrzucają z gracją swoje kostiumy i polary, odsłaniając coraz więcej linii kształtu rozgrzanych ciał, inne odsłaniają gładkie i solidne łydki, uwydatniając uda podczas zakładania nogi na nogę, uwidaczniając delikatne wzorki skarpetek. Wszystkie z nowoczesną aparaturą, bez której podróżuję, a mogłaby pomóc logistycznie. Na krótko jednak znalazłem się w przestrzeni odurzenia damskich perfum i kumulacji fal magnetycznych.
Pozornie spokojny, rustykalny odcinek z Suchodolu w rozklekotanym szynobusie w zupełnie innym, swojskim towarzystwie pasażerów z morawskich wsi i małych miasteczek, usypiający wśród lasów i płaskich pól z sarnami w mgiełce, okazał się największą pułapką.
Suchodol nad Odrou- kolej nr 280- po prostu suchy - dol chociaż miasto seniorów i misjonarzy Braci Czeskich emigrujących do Pensylwanii, dla mnie przede wszystkim matnia linii prostych dziesięciu torów ze złośliwie rozlokowanym pośrodku budynkiem dworcowym jako dezorientującym punktem przyłożenia – jak koszmar szkolnych zadań matematycznych z pociągami, gdzie wszystkie wydają się startować o jednej godzinie, ale to właśnie Suchodolski przytacza najobszerniej fragmenty dzieł Komenskiego, który błąkał się na podobnej trasie.
Dalej Odry … jak flaki. Tu pomógł mi w potrzasku pewien sztandarowy wizerunkowo Morawianin, wyciągając zagubionego Polaka. Skrzywił się na samo brzmienie wyrazu „Odry”, nie wciągnął mnie do dworcowej knajpy na piwo, bo nie miałem czasu, ale potwierdził jak piękny jest Fulnek, bo okazał się właśnie pierwszym ujawnionym jego mieszkańcem w drodze.
Pętle Oder, zapyziałe fabryczki i podwórka wywinęły przełom ku polanie samotnych wzgórz, ku intymnemu wzgórkowi delikatności skrywającemu i odsłaniającymi swoje tajemnice. Serpentyny rozwijają się w miedzianych szpalerach gałęzi listopadowych drzew. Zmora czasu rozpostarła wreszcie upojną drogę ku górze, by zakończyć w ukrytej i niezwykłej kotlinie – wprost na rozległym placu – w sercu na obrzeżu Moraw. Nawet wojenne figury na postumencie krzyża przed kościołem w Odrach przewyższały formą pomniki bohaterów I-szej wojny z Czeskiego Cieszyna.
Prowincjonalny cud Fulneku – sceneria jak z czechosłowackich bajek telewizyjnych, tak naprawdę to niedostrzegalny plan amfiteatru rangi Rzymu. Podróżnik zbiera za cierpliwość swoją nagrodę, jak perłopław, odkrywając swoje perły, kto jednak potrafi w takich miejscowościach dostrzec dziś geniusz planistów austriackiego baroku. Może znalazłbym jeszcze ostatnich świadków pamięci przedwojennej świetności niemieckiego mieszczaństwa, sięgając dalej, może jakiś Umberto Eco nadświadomości odtworzyłby w swojej opowieści przemykające od starego cmentarza kartuzów do barokowych zaułków myśli Komenskiego. Może przemierzał tymi uliczkami swój labirynt świata, odnajdując swój raj serca.
Dziś, w mieście autora rozważań o duchu języka czeskiego, dzieci rozwiesiły na szkolnym płocie listy do Petra Bezrucza.
Dziś niestety pomnik Jana Amosa, może jeden z najznamienitszych w kraju zniknął w pracowniach renowatorów renowatorów, przegrywając jakby ostatecznie z konkurencją katolickich kolumn. Takie zniknięcia to też już jakby mój podróżniczy obyczaj.
Antropolog kultury ze zmysłem Umberto Eco odnajduje w tej kotlinie jakieś archaiczne duchy – pragermańskie, celtyckie, poszukuje potomków w swojskich twarzach dumnych potomków europejskiej potęgi księcia Mojmira. Wyłożona w kościele ulotka wydana z okazji osiemsetlecia świętej Agnieszki Czeskiej informuje o powrocie do kraju rycerskiego zakonu Krzyżowników z czerwoną gwiazdą. W przeddzień Dnia Walki o Wolność i Prawa Człowieka dowiaduję się jak postać ta została patronką obalenia komunizmu na ziemiach Korony św. Wacława. Ideologia zwykle znajduje kontrnarrację.
Wjeżdżając do miasta z górskich serpentyn, wita nas w późnym świetle jesieni jedna z najbardziej reprezentacyjnych willi z czasów austriackich. Autobus staje wprost pod kościołem, wysypuje się gromadka dzieci i po chwili gwaru znów zalega cisza. Trudno znaleźć kogoś, aby mógł zrobić mi zdjęcie, a na warunki oświetleniowe listopada czekam z utęsknieniem cały rok. Przechodzę przez kościelną bramę wstępując na podium schodów aż ku wieży pod potężnym zamkiem. W płonącym lesie dogasania kreuje swoją pozę listopadowy anioł – płomienie gałęzi i akt strzelisty zimnego kamienia. Inne dwa symetrycznie unoszą się nad miastem – od frontu białe, z tyłu czarne skrzydła piaskowca nad jesiennym błękitem. Rozległy plac, okazały ratusz znajdują harmonię proporcji między wymiarami monumentu i kameralności – w ciszy i rześkości powietrza. Jeszcze więcej miasta i nieba daje objąć się ze schodów podzamkowych. Potem wreszcie udaje mi się znaleźć zadowolone holki, które robią mi dobrze wykadrowane zdjęcie w kraciastym kaszkiecie. Mało tu ludzi, ale każdy mówi dzień dobry.
Przeszedłem na zaplecze aby zapytać o możliwość otwarcia kościoła. Z szarości wynurzył się zaułek z żółtą ścianą- mały domek przesłaniał kolorem okazałą radnicę, którą wraz ze sporym plastrem rynku dało odjąć się w oświetlonym przestworze farskich wrót. Ksiądz zapowiedział otwarcie na piętnastą. Po rekonesansie przeciwnych pierzei udało mi się wejść w orbitę reklamowanego na stronach miejscowego centrum informacji iluzjonizmu sandlerowskiego tworzącego „najpiękniejsze wnętrze sakralne na Morawach”. Zawsze pozostawiałem gdzieś w głębi iluzjonizm jako imaginarium prawdy – raczej jako blask iluminacji a nie iluzji.
Bogactwo baroku zachowujące jednocześnie stonowaną i oszczędną gamę kolorystyczną stanęło przed oczami jako wewnętrzne przedłużenie jesiennego światłocienia i nasycenia. Ta sama poświata jesieni i kręgi Nieba.
Svaty Kopeczek ma bogactwo Fontany, Szternberg uderza rozmachem Handkego, Fulnek doprowadza zaś do stanu kiedy „nie ma wewnątrz i zewnątrz”, do jedności natury faktów i przedstawień zachowując oczywiście pluralistyczne pryncypium doktryny i stylu.
Ten stan opisywany przez Mistrza Eckharta ( choć w byłym klasztorze augustianów lepiej mówić o św. Augustynie), tak obecnie dostarczający problematyczności swej kondycji problematyczności samorzutnie i bez wysiłku utrzymania obecny był zawsze w dziecięcych wizjach pełnych ewangelicznej prostoty.
Zauważyłem jeszcze jakieś relikwie w zagrodzonym prezbiterium z cudownym obrazem Matki Boskiej Pomocnej, potem dowiedziałem się o obecnych tu szczątkach św. Faustyny Kowalskiej, choć wyniosłem informator o Agnieszce Czeskiej wykorzystywanej do walki z komunizmem.
Po drugiej stronie, mijając wcześniej miniaturowe, ale zdobne minisklepiki i warsztaty, pod rozległą czapą zamku dotarłem do miejscowego Loreta, przez krótki czas w przypadkowym towarzystwie kilku miejscowych Romów.
Kameralne Loreto, a zwłaszcza jego pełen złota krzyż błogosławił wraz z rozkładającą jak duch ramiona Madonną gmach zamku na przeciwległym wzgórzu i miasto. Plan amfiteatru tu zataczał swój łuk. Wśród postaci w bogatych draperiach, nie wiadomo czemu wszystkich z ubitymi głowami, jaśniała też ścięta kolumna upamiętniającego Josepha Freiherra von Eichendorffa. Być może pozostawiono tyle by zrekompensować utratę dawniej niemieckiego charakteru miejscowości. Niewielki domek Matki Bożej wzmacniał blaskiem zmierzchu jasny pawilon klasycystycznego pawilonu na podwórzu za sanktuarium.
Morawskie miasteczka po industrializacji Śląska, potem pozbawione prawowitych dziedziców mieszczańskości i wyludnione dawno już straciły swoje ekonomiczne i społeczne znaczenie, trafiając także komunikacyjnie na boczne tory, o czym świadczy również fulnecki dworzec i możliwość pojawiania się kłopotów komunikacyjnych. Miejscowości takie przyciągać będą zawsze starszeństwem swojej historycznej rangi i wiecznym triumfem świętych kolumn strzelających w zakrętach rakietowych trajektorii ku Niebu, z czernią czasu w ciele piaskowca i najeżone złotymi mieczo-promieniami głowami świętych. To trwa jak barok i klasycyzm w muzyce. Historia uzyskuje swoje zwycięstwo nad czasem jak hymn Te Deum, choć jej substancja zachowuje się w różnym stanie. Rzec można, iż w takich okolicznościach, człowiek pozostaje często sam na sam z historią, w przeciwieństwie do miejsc światowej cyrkulacji ruchu turystycznego. Trudno czuć się tu zupełnie obco, jednak nie przyjeżdża się ani jako „lokals” ani jako światowiec.
Podróżnik zdany jest więc na dominację wiecznego postmodernizmu, z natury rzeczy wbrew trendom.
Spośród tych miasteczek morawskich Fulnek jest fenomenem dzięki kontekstom swojej lokalizacji – jakby na samym wyszczerbionym brzegu Moraw i Śląska ( na co również wskazuje jego przynależność dziejowa) ale jednocześnie jego podgórska kotlina umiejscawia go niejako w samym sercu dogłębnie doświadczanej okolicy. Miasto zachowuje swoją pozycję również dzięki eklektyzmowi ideowemu osiągniętemu wokół postaci Komenskiego, choć może duch czeskobraterski przeważa raczej w Suchodolu. Nie jest to jednak ośrodek tej klasy. Staroniemieckie brzmienie Fulneku też wyróżnia miejscowość tożsamościowo, choć wiele na Morawach toponomastyki niemieckopochodnej.
W takim miejscu warto przypomnieć sobie często powtarzane konkluzje zawodowego historyka Skoczowa, pani Haliny Szotek ( zasłużonej przede wszystkim w kwestii sarkandrowskiej – a Sarkandra i w Fulneku nie brakuje). Dotyczą one kierunku prądów cywilizacyjnych dochodzących do nas z Moraw, począwszy od pierwszych misji chrystianizacyjnych, przed chrztem Mieszka.
Dotarłem do Fulneku późno, ale w najlepszej dla listopadowych warunków fotograficznych porze, niebawem kosmiczne świetliste słupy pozostawiały w spectrum fotografii tylko z przebłyskami złotych prętów, całe ujęcia zostały zalane ciemnością kontrastów i jednolitym światłem słońca.
Miałem cichą nadzieję, że uda się choć symbolicznie zakosztować czegoś z oferty eleganckiej restauracji w stylu dawnych epok - pod zamkiem, jednak oddanie sprawom ducha przy dużych stratach czasu zmusza zwykle do podróżniczej partyzantki, którą nie wiem czy ktoś byłby w stanie znosić. Przy herbacie w kawiarni niedaleko dworca pozostały tranzytowe kanapki. Gdzieś dalej pozostał tez okazały pałac Knorra.
Dzień szarzał i ciemniał nieubłaganie. Od tej ostatniej strony potężny niszczejący zamek, siedząc na swoim wzgórzu jakby osunął się wraz z lasem i księżycem piętro niżej na teren jakiejś również zabytkowej fabryczki dotkniętej także patyną czasu i eksploatacji. W tych budynkach niezmienionych od pewnie ponad stulecia, jak dworzec, trwała prozaiczna ciągłość produkcji, utrzymując życie tego prowincjonalnego ośrodka. Te okolice naszej katolickiej i czeskobraterskiej perły strzegł tuż pod murami fabryki sowiecki czołg a może amerykański( ciekawe jak się tu zabłąkał), strzegący teraz największego pewnie prywatnego pracodawcy , który pozostał jeszcze w gminie. Czołg, mały obelisk z gwiazdą po drugiej stronie, tworzą z „fabrycznym” zamkiem znów swoisty trójkąt wizualny, w który wpisać można jeszcze klasycyzujące i nowoczesne popiersie Palackiego i ambitne aplikacje rzeźbiarskie na dość prowizorycznym placu dworca autobusowego.
Po kilku godzinach podjechał w końcu skład dwóch raczków do nieszczęsnego Suchodolu z elektronicznym już wydrukiem biletów, którego mogłem dokonać przy pomocy dwóch usłużnych nastolatków. Potem rozpędzony smok Pendolino zatrząsł peronem i zacnym gmachem svinowskiego dworca, pozostawiając za pędem nowoczesności krainę transcendentnej doskonałości ponadczasowego niewzruszonego kanonu, a do Cieszyna zabrał mnie już Elefant z pierwszą klasą na pierwszym piętrze.
Podobnego uczucia, prawdopodobnie na tym peronie, doznawali pewnie podróżni na dworcu Schonbrunn ponad sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy na tory wpadały pierwsze dymiące z gwizdem parowozy, które pamiętam jeszcze przez mgłę, kiedy kolej funkcjonowała w moim miasteczku. Młodzieżowe smartfony pozostawiły w tle zakurzone barokowe fugi i mozartowskie menuety. Niestety czeskie koleje państwowe zaczynają się psuć, bo konduktor w Svinowie policzył sobie przirażkę do biletu prawie równą jego zwykłej cenie.
Po dwóch tygodniach począłem szukać w czeskocieszyńskim antykwariacie o przystępnych cenach dzieł Komenskiego. Interesuje mnie zwłaszcza „Labirynt świata i droga serca” oraz „Duch języka czeskiego”. Może u Suchodolskiego pojawią się jakieś obszerniejsze fragmenty. Orbis pictus, też ciekawy mam jeszcze na czeskiej dwusetce, a pedagogiki w mojej rodzinie jest już powyżej wszystkiego… ale zamiast Komenskiego pojawił się Vlastny Żivotopis… Dźavaharlala Nehru…. Wszystko zaczęło się w Kaszmirze, … teozofia…, demokracja na Wschodzie i na Zachodzie.
Mówię pani w sklepie, że udało mi się po znajomości przechwycić pięć tomów przemówień i pism premiera Dżavaharlala z samolotu prezydenckiego – ale o tej autobiografii nie słyszałem… i to po czesku. Oczywiście poziom poligraficzny z lat pięćdziesiątych w praskim wydawnictwie był wyższy niż w drukach indyjskiego ministerstwa informacji z końca dwudziestego wieku, zwłaszcza jeśli chodzi o jakość fotografii. Ale jaka odmienna od dzisiejszego status quo jest wizja państwa i społeczeństwa kreowana przez wybitnego myśliciela i męża stanu. Wiele z jej założeń byłoby znów potrzebnych, w czasach, gdy walą się fundamenty.
Ojciec z córka Indirą podróżował przed wojną po Europie. W książce zamieścili piękne zdjęcie z Pragi, z trzydziestego ósmego. Obydwoje, wyjątkowi eleganci. Może Nehru kupił sobie kapelusz z Nowego Jiczina. Indira trzyma w dłoni bardzo szykowną torebkę – może produkcji czechosłowackiej przyswajającej wówczas z wyjątkową efektywnością nowinki mody i stylu.
Po wielu latach naród czechosłowacki złoży wielkiej Indusce dar czerwonego serca w ponad siedemdziesięciu kryształków symbolizujących jej śmiertelne rany z roku 1984- go. Instalacja umieszczona w ogrodach rezydencji premiera jest typowym przykładem wzornictwa czechosłowackiego.
Szymon Broda
Fulnek - farskie wrota
Fulnek - Madonna Loretańska
Fulnek - na rynku
Fulnek - z farskich schodów
Fulnek - zauek
Fulnek - zmierzch
Svinowska jogini detal
Anioł listopada
Fulnek - Kolumna Św. Trójcy