Szymon Broda

Szymon Broda - Szlakiem Sanktuariów Wczesnej Jesieni

Opustoszały już bocianie gniazda, także te w okolicach wielu stawów, w najcichszych zakątkach sąsiedniego powiatu bielskiego znane dobrze Jarkowi Gilowi. Dwudziestego trzeciego września, dnia nieco sennego, zastygającego i pełnego dynamiki wyruszyliśmy spokojnym szlakiem do Starej Wsi – poprzez krainę stawów i niedookreślonych pogranicz – przez Pierściec, Iłownicę, Bronów, Czechowice, Bestwinę, Ligotę, wśród nielicznych ludzi wracających z pracy, dzieci wychodzących ze szkół, pomiędzy kapliczkami, remizami strażackimi, jakimiś starymi chałupami, może i dworkami, gdzie zabłąkała się w locie mewa albo ślepowron. W Iłownicy, między groblami przycupnął stary dworek – siedziba Polskiej Akademii Nauk prowadzącej tu badania ichtiologiczne. Na mijanych obrzeżach Czechowic dostrzegliśmy różowe kominy ceglane – chyba z zabytkowej cukrowni, jak stwierdził Jarek. W terenach tak peryferyjnych trudno było stwierdzić, czy przejeżdżałem już kiedyś ten szlak, tak znany koledze, za to w Starej Wsi / pachnącej już zdecydowanie Małopolską/poczułem się swojsko, po przejechaniu niedawno malowniczej drogi między Bielskiem – Białą a Oświęcimiem. Wcześniej Jarek zapuścił się do tej miejscowości za jakimś bocianem, ale kościół mijał tylko w oddali.

         Zaparkowaliśmy wprost pod rozłożystym, drewnianym kościołem. Zraz z podchodzeniem do góry, ku okazałym konturom świątyni towarzyszyło nam piękno starych krzyży i nagrobków. Choć niebo zdawało się wahać w swoich nastrojach nad naszymi głowami, wiele dyskretnych promieni padło między gęsta kwaterą dusz, a naszymi oczami. Pośrodku szarości i czerni nagrobków, i krzyży również z rodziną kardynała Nycza – między wyniesionym kościołem, a starą chałupą / pewnie dawnego dozoru cmentarnego/ błysnął oświetlony jasny pomnik z czerwienią i błękitem Matki Bożej – cel uwiecznienia naszej obecności w obiektywie. Patrząc na twarz krewnych metropolity warszawskiego i jego krewnych faktycznie możemy zauważyć swojskie, góralskie rysy. Ciekawe czy kardynał Nycz zna język wilamowicki? Jeszcze biały Chrystus sięgający ziemi wśród pękatych zniczy pod starodawnym płotem i zaczęliśmy okrążać Kościół Świętego Krzyża w Starej Wsi, a z tyłu przysiadł biały aniołek. Niestety, jak to często bywa u nas w przypadku zabytków sakralnych, ani proboszcza, ani kucharki, ani dozorcy nie znajdziesz i ocienione sanctum sanctorum pod strzechami, nie mówiąc o wnętrzu, pozostały zamknięte. Jednak spiętrzone rzędy cmentarza i pokaźne rozmiary kościoła w swojej niezmąconej, zdawałoby się od wieków ciszy, zdołały nas usatysfakcjonować.

         Trudno było znaleźć w internecie precyzyjne określenie lokalizacji Krzyża Jubileuszowego i wzgórza Biała Glina. GPS-u nie mieliśmy na pokładzie. Jarek był teraz zdany wyłącznie na szczęśliwy traf w realizowaniu moich propozycji, na terenie już sobie zupełnie nie znanym. Ja jednak ufałem w zwartość kameralnego skupienia okolicy widzianej tylko raz zza szyby busa jadącego do Oświęcimia. I rzeczywiście, po prawej stronie pojawił się krzyż na wzgórzu, jak jakaś indiańska czy celtycka konstrukcja, ale także z wpisanymi w stal motywami miejscowej góralszczyzny. Wąska drożyna wijąca się pod górę okazała się jedyną ścieżką prowadzącą do krzyża, a po drodze, tuż po sąsiedzku, tak jak wcześniej obiecywałem, wyłonił się już solidny i strzelisty neogotyk Kościoła Parafialnego w Wilamowicach.

         Nawiedzone obiekty Starej Wsi pewnie prezentowałyby się kosmicznie – swojsko w nocnej iluminacji. Ale jak się tam dostać o tej porze?

         Ponure chmury zbierały się nad Białą Gliną, ale zapowiadana w sieci lokalna panorama górska wyłoniła się przed nami w całej ostrości. Jarek tłumaczył, że trzy szczyty od prawej strony to górskie otoczenie Bielska – Klimczok, Szyndzielnia i Błatnia. Dalsze pasma o zróżnicowanych kształtach należały już do Beskidu Małego – leżącego między obecnym tu granicznie Beskidem Śląskim, a Żywieckim. Niestety wiedza kolegi odnośnie tych nieznanych mu szczytów kończyła się na tym ogólnym stwierdzeniu. Pewnie usłyszałbym wiele o tych górach od pani Marty Garapich, świętej pamięci sędzi i globetrottera, która przeszła całą tutejszą okolicę. Może zechce podzielić się swoimi doświadczeniami, komunikując się z nami z innego wymiaru. W tym roku poświęciłem jej artykuł wspomnieniowy w Kalendarzu Beskidzkim, wyprawiając się właśnie po to niedawno specjalnie do Zaborza za Oświęcimiem.

         Siedliśmy na parę minut na ławeczce pod krzyżem. Powiedziałem Jarkowi, że za dwadzieścia minut bylibyśmy na zabytkowym rynku, pod zamkiem w Oświęcimiu, ale musiałby czuć się bardziej oswojony w terenie, żeby wykonać taki manewr.

         Jako skoczowianie od razu na tej górze znaleźliśmy analogie do naszej Kaplicówki, ale prawdziwą niespodzianką okazała się informacja, że projekt instalacji milenijnej pochodzi od skoczowskiego inżyniera Romana Rogowskiego. W podstawę krzyża wpisał się piękny, stary, sfragmentaryzowany już krucyfiks z piaskowca, dopisujący historyczną podstawę do współczesnego obiektu.

         Zjechaliśmy szybko na dół do Wilamowic z tablicą witającą nas w miejscowości w swoim niepowtarzalnym języku. Szarość nieba umacniała bryłę okazałego Kościoła Trójcy Przenajświętszej i Św. Józefa. Ornamentalnym, więc nie tak surowym ścianom świątyni towarzyszyła neorenesansowa, szlachetna w swoich proporcjach figura św. Józefa z Dzieciątkiem. Zdumiony Jarek próbował w jakiś sposób odczytać opisy na tabliczkach w języku wilamowickim. Przeczytaliśmy też tekst na białej tablicy poświęconej świętemu abp. Józefowi Bilczewskiemu.

         Przyjezdnych mogą zadziwiać tak okazałe rozmiary, centralnie, jakby według kosmicznego planu utwierdzonej świątyni pośrodku tak znikomej, malejącej wprost proporcjonalnie do kościelnych murów miejscowości. Ta budowla intrygowała mnie już od lat, zwłaszcza po ostatniej wyprawie oświęcimskiej. Zawsze byłem ciekaw co kryje wnętrze tego niezwykłego sanktuarium. Dowiadując się dzięki internetowi o dziele  Kazimierza Danka – o drewnianym ołtarzu tego „Ludowego Wita Stwosza” uznałem, że musi on stać się najważniejszym punktem naszego wypadu. Stanęło to już pod znakiem zapytania, gdyż ciemne koronki ołtarza pozostały daleko, okryte mrokiem za szkłem zamkniętych drzwi wewnętrznych. Na szczęście ekipa podcinająca kościelną zieleń i szlifierz pracujący na plebanii zdradzali obecność jakiegoś gospodarza.  Pod wskazanym numerem telefonu odezwał się sam ksiądz proboszcz, obiecując, że wyjdzie do oczekujących podróżników za dziesięć minut, po zebraniu katechetycznym. I na szczęście tak się stało.

         Wchodząc do kościoła nietrudno zauważyć, że całe wyposażenie świątyni w drewnie wyszło spod ręki jednego mistrza – ławki, ołtarze boczne i anioły wspierające organowe piszczałki na chórze. Brakowało jeszcze tylko światła, które mogłoby wydobyć z mroku koronkowe detale ołtarza głównego. Zapanowała chwila napięcia, kiedy proboszcz stwierdził, że nie wie czy uda mu się uruchomić oświetlenie, gdyż pełni swoje obowiązki zaledwie dwa tygodnie.  Nastrojowe białe ledowe światło rozlało się łagodnie jak mgła na ołtarzowy poliptyk. Jednorodna barwa drzewa siedmiu zasadniczych scen rozpostarła swoją ludowość i archaiczność stylizacji zarazem. Kościół rozkwitł surowym ale, zawsze świeżym lasem opowieści swojego mistrza! – podobnie efektownie zapadł w swój sen po wygaszeniu świateł. Krótki czas jasności rozpalił drżące dłonie i obiektywy, jednak na niebie zajaśniała od tej chwili jasność, która towarzyszyła nam aż do końca drogi powrotnej. Nawiedziliśmy jeszcze krótko boczny ołtarz Bilczewskiego i pozdrowili księdza proboszcza od mieszkańców sarkandrowskiego Skoczowa, a on podarował nam kościelne pocztówki i informator o świętym. Jarek żałował potem, że zapomnieliśmy o jakimś finansowym geście wdzięczności, ale skarbonki na potrzeby kościoła jakoś nie znaleźliśmy.

         Trudno było znaleźć też miejsce do zaparkowania przy wilamowickim rynku, ale objechaliśmy ten osobliwy plac, niezwykle kameralny, z dziwnym ceglastym domkiem – kominem – może mającym coś z kamieniczek malowanych przez Vermera z Delft. Gestem błogosławieństwa pożegnał nas też stojący na rynku pogodny arcybiskup posługujący przed wojną na swoim urzędzie we Lwowie. Cały ryneczek w dziwnych asymetriach i eklektyzmach, skosach dachów i ścian – jak zabawkowa kraina z klocków na pewno chętnie by nas zaprosił w przyszłości z dziwna przytulnością. Zataczając powrotną pętlę, wydawałoby się  że filigranowa przestrzeń skurczyła się tak bardzo, iż arcybiskup uniósł by wszystkie domy w całości w swoich wyciągniętych dłoniach.

         Wyjeżdżajac z Wilamowic przypomniałem sobie o miejscowej kolekcji surowych czarnych z błyszczącymi filigranowym wzorem chustami strojów ludowych i koleżance – muzealnicze, która wydała nawet opracowanie poświęcone tej galanterii. Interesuje mnie, jak głęboko przygotowując owe materiały potrafiła wejść w lokalne środowisko etniczne  z pewnością starszych, a może i młodszych wilamowiczanek.

         Wracając Jarek zdecydował, że będziemy wracać inną drogą, kierując się na Bielsko. To mnie ucieszyło, gdyż jako osoba lubiąca szczególnie to miasto miałem nadzieję że zatopimy się w jakiś nowy, nieznany mi jeszcze zakątek bielskich obrzeży. Jako ornitolog myślał, że może zatrzymamy się nad jakimś stawem, tymczasem po drodze pojawiła się znów nasza dominanta dnia, czyli kościoły, choć w Pisarzowicach, gdzie faktycznie mijaliśmy jakieś stawy, nasz przyrodnik wypatrzył słynne centrum roślin ogrodowych, co okazało się dla niego miłą niespodzianką.

         Ostatni przystanek, w promieniach chylącego się już ku zachodowi słońca miał miejsce tuż przed Bielskiem, w Bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Hałcnowie. Dobra pogoda umożliwiła nam obejście kolorowej drogi krzyżowej na zewnątrz hałcnowskiego neobaroku. Pięknie jaśniał wyniesiony wśród drzew jasny krucyfiks. W ciemnym prezbiterium trudno było wykonać ostre zdjęcie słynnej ludowej piety, jednak całość wnętrza zajaśniała oświetlona późnym słońcem wpadającym przez otwarte główne drzwi. Zwróciłem uwagę na obecność wyrazistej figury Matki Teresy z Kalkuty w witrażu bocznej kaplicy, wkomponowanej w neobarokową aranżację.

         Potem, kiedy Jarek poczuł się już pewnie w znanych sobie rejonach Komorowic, zainteresowała mnie surowa bryła tamtejszego kościoła, wyglądająca na moje oko na protestancką, w stylu charakterystycznym właśnie dla luterańskich niemieckich architektów z Bielska z początku XX wieku/ choć okazało się, że to katolicki Kościół św. Jana Chrzciciela/.

         Co prawda mijaliśmy jeszcze w drodze do domu parę stawów, ale nasz kierowca pozostawił je już na przyszły raz, nieoczekiwanie i spontanicznie skupiając się na wczesnojesiennych akcentach, nie tak dalekiego, a nieznanego jeszcze sacrum – podążając ku Bogu tą spokojną porą.

         Jarek nie mógł uwierzyć że całą trasę bez żadnego popędzania wykonaliśmy w trzy godziny.            

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl