Szymon Broda

Łabędzie

 

Spośród niewielu pozostałych dziś przy życiu bogatych w treść osobliwości naszego miasteczka, a raczej ciekawszych od centrum jego obrzeży, wciąż mamy jeszcze dar napotykania na wiślanych wodach stada łabędzi. Ich liczna obecność trwa na tych zimowych wodach dłużej niż mój, średniego już dystansu, szlak  życia.

         Przechodząc często wiślanym wałem w ich kierunku podczas spacerów z psem Julkiem, wciąż zadziwia nas śmiałość, z jaką wchodzą daleko między ludzi idących ulicą Sportową, a nawet sunących środkiem nowego mostu. Znajomi mówią że widują je w tych obszarach ludzkiej komunikacji od dawna.

         Od paru lat szarości, kontrasty rozpalone słońcem nasycone aż do podstawowych struktur monochromatyzmu, gęste i świetliste pryzmy śniegu jak świeżo wyciśnięte z wielkiej tuby akrylowej farby, zastygłe srebra tafli lodu oraz wielobarwny teatr nasłonecznionego południa i rozpalonych zachodów wyciągają mnie nad te pełne ptactwa zimowe brzegi z obiektywem aparatu.

         Czasem obserwatorowi udziela się przede wszystkich atmosfera dialogu z gwarnym zastępem białych gości na falach, w towarzystwie przede wszystkim barwnych kaczorów ze swoimi skromnymi partnerkami, ale także innych, o których wspomnę później. W takich sytuacjach ptakom towarzyszą również ludzie, z reguły pełni życzliwego zaangażowania, choć w kontaktach z łabędziami niestety różnie bywa.

         Kiedy indziej, w atmosferze inspirującej, choć czasem i dojmującej samotności, w bardziej zastygłym krajobrazie jakieś formy pejzaży staropolskich, stepów i dżungli dalekich krajów spotykamy ptaki w milczeniu i z pewnym dystansem. Oko zaszywa się wtedy pośród rdzawych i kruchych ale niesłychanie bujnych krzewów i traw nadwiślańskich.

         Tego roku celem moich odkryć fotograficznych stały się dwa nowe aspekty życia skoczowskich łabędzi, napełniające obiektyw. Ostatnio, śmiałość łabędzi, ich okupacja nawet najbliższych nowemu mostowi brzegów dała okazję do ich pierwszoplanowych ujęć. Tak powstały narzucające się fotografowi – przechodniowi portrety zimowych książąt. Zachęcony tą sytuacją, choć przy zachowaniu pewnej ostrożności w takiej bliskości łabędzia, planuję już podjecie prób, by sportretować ptaka na czarnym asfalcie ulicy, najlepiej z elementami odbicia jego szlachetnej sylwetki w rąbku brudnej kałuży, zalanej przez słońce. Brzmi to jak ikonograficzna alegoria zagadnień duchowych, ale na razie pozostają obrazki zabawne z łabędziami powracającymi do wody, kiedy gramolą się jak pingwiny, pracując na wzniesieniu brzegu swoimi rozwartymi błonami u odnóży i zginającymi długie szyje dla równowagi marszu. W tych spotkaniach ulicznych, najbardziej rozczula mnie możliwość spojrzenia w pełne dobrotliwości, filigranowe oczy majestatycznego stworzenia.

         Największym osiągnięciem tej zimy jest uskutecznione pierwszy raz dotarcie do stada pogrążonego w mroku nocy. Trzeba było trochę poczekać na światło parkowych latarni nad Wisłą, by wśród surowej zimnej nocy zbliżyć się do kry – platformy ptaków. Ich siedziba przemieszczająca się coraz częściej w kierunku mostu kolejowego, na odcinku pociętym dziesiątkami wysepek i zarośli sprawiała w nocy wrażenie dali i niedostępności. Moje fotograficzne przysiady na granicy kry mogły budzić zdziwienie osób przejeżdżających na rowerach – powracających z trzeciej zmiany, bądź udających się na czwartą - i nocnych biegaczy. Dotarłem tu ze starszą, ale  już ukraińskiej produkcji walizką pełną rysunków. W taką pogodę biorę też zwykle estońskie rękawice i czapkę z Nepalu. Znalazłem się nad Wisłą po niedoszłym do skutku spotkaniu ze znajomymi w jednej ze śródmiejskich restauracji. Udało się w zamian spotkanie z łabędziami. Potem koleżanka pośle mi zdjęcia ptactwa z wód berlińskiej dzielnicy Tempelhof, kojarzącej mi się raczej z molochem historycznego lotniska, ale ta znajoma artystka uczyniła sobie w tym zakątku osobiste atelier. Te, choć pełne arystokratycznego dystansu, z ciszy wyłoniły incydentalnie swój ostrzegawczy syk i niekiedy zatrzepotały rozłożystymi skrzydłami , dekoncentrując jednak fotografa w tej chwili. Choć niektóre pochyliły już szyje, raczej nie spały. Na krawędzi śnieżnej pokrywy, krystalicznego lodu i wody, dzięki światłom latarni i oświetlenia mostowego w bieli i zieleni udało mi się zapisać portrety paru uprzywilejowanych magnatów i skupionej falangi. Powstały pocztówki z łabędziami pełnymi świateł na tle lekkich i nowoczesnych przęseł z zieloną balustradą– prawdziwej dumy miasta  – i ujęcia z ukrycia, alternatywne, jakby z jakichś kozackich czatów części sotni nad Dnieprem, albo ze zmrożonych stepów Kazachstanu.

         Idąc w stronę głównego mostu mijamy jeszcze skupione kłębowisko kaczek i ptasia obecność zostaje coraz mocniej rozrzedzona. Światła, które wcześniej pełgały jak ogniki czystego, niemal bezbarwnego ognia wśród ptaków tu zaczęły przybierać formę zwartej kurtyny – astralnej i metafizycznej grozy. Tu i ówdzie w gęstniejących czerniach nocy i zarośli Wisła zdawała się rozpalać oka ognisk – pożogi oświecenia, w której krucha realność świata ma spłonąć. Jednak nawet w obszarach tak kosmicznych i intymnych zarazem przemknęli znienacka uczestnicy łabędziego patrolu, samotni strażnicy i jakieś kaczki. W tkaninach rozpalonych stosów światów w porze wieczornej mantry  rodzą się mgły i widma.

         Teraz w porze odwilży, po połowie lutego odnajduję w kolorach nasłonecznionych fal dogorywające jęzory lodowej kry, które w bury dzień wydają się już okropnie nieświeże w swoim brudzie. Tak kończą titaniki zimy.

 

         Skoczowskie łabędzie, które przybywają na ten odcinek Wisły w kilkudziesiecioosobniczym składzie, chyba od kilkudziesięciu lat zdają się łączyć także ludzi różnych miejsc i czasów.

         Przed laty na wystawie w Bielsku biskup Paweł Anweiler tak zachwycił się pełnymi słońca i błękitów łabędziami z akwareli mojego taty, że obraz ten poszerzył skład jego kolekcji.

         Wracając nad Wisłą jeszcze jako dziecko z pewnej wizyty towarzyskiej w Harbutowicach, miałem cały czas w świadomości wizerunki łabędzi z hinduistycznych obrazków, z książek kolportowanych przez egzotyczny jeszcze wtedy ruch Hare Kriszna. Łabędzie – paramahamsy / użyczające swego przydomku różnym mistrzom duchowym/ noszą w tych wizualizacjach  na swoich grzbietach miniaturowe sanktuaria - symbolizacje w skali bezbrzeżnej wyobraźni wznoszące się wysoko duchowe planety, zaś same ptaki symbolizują lot duszy ku światłu. Chciałbym zobaczyć takie wizje, ale z wiekiem coraz bardziej cenię sobie nasze ziemskie zwierzęta, bo narasta we mnie napięcie między uduchowieniem hinduistycznych odlotów a biblijną dobrocią wszystkich stworzeń zachowującą w pewnym wymiarze chyba na zawsze swoje ziemskie kształty.

        

         Jarek Gil, najbliższy kolega spośród przyrodników / i nie tylko/, fotografuje raczej nie impresyjnie a dokumentacyjnie, ale przesłane przez niego wizerunki wodnika i kaczki mandarynki, napotkanych tej zimy nad Wisłą, na pewno nie są pozbawione fotogenicznego uroku. O łabędziach spod skoczowskiej „Ławy” powiedziałby na pewno znacznie więcej ode mnie odwołując się do swojej wiedzy przyrodniczej, /choć jest on specjalistą głównie od bocianów/. Nawiasem mówiąc, powinienem go zapytać, o jakiegoś wybitnego „łabędziologa” z naszego terenu. Podczas długich i surowych zim do łabędzi przy skoczowskich mostach dołączają różne ptaki z zamarzniętych, stojących akwenów okolicy, obok rzecznych mew pojawiają się czaple, kaczki czarne, perkozy, perkozki…

 

         Jak zwykle w swojej wizji plastycznej pragnę stworzyć elementy nowego świata, tworząc w wyobraźni syntezy realnego otoczenia i wizji, przekształcając również fotografię – może powstanie kiedyś na papierze albo na płótnie panteon znad Gangesu dosiadający skoczowskich łabędzi albo falangi ptaków lądujących na opuszczonym lotnisku Tempelhof. Wizja wewnętrzna przekracza jednak zawsze zdolności przedstawienia jej reprezentacji.

 

         Dobrze, że mimo wielu zagrożeń – bezlitosnego często lodu, ptasich epidemii i ludzkiej złośliwości, w czasach kiedy sfera dzikiej przyrody pod byle pretekstem kurczy się bezpowrotnie, skoczowscy przyjaciele z wielu stron potrafią czynić zimę bardziej sympatyczną. Ich przylot zwiastuje zawsze realne nadejście ostatniej z pór roku, zaś odloty, często przemieszczenia w pobliskie okolice rekompensuje nadejście wiosny.           

                        

                                                                           Szymon Broda

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl