Szymon Broda

Pod Radhostem  

Pierwsza lanovka wyjechała tradycyjnie w Ustroniu. Wjechaliśmy wtedy z Goriszem na Czantoryje w trybie inspekcyjnym, w marynarkach, z walizkami – w stylu Świadków Jehowy, ale bez krawatów a katalizatorem przejażdżki było wino. Trzeba było wykorzystać rutynowy dojazd Husajna – sługi Zarządu, zwanego Husim, muzyka zdeterminowanego do pobierania nauki w ustrońskiej szkole dentystycznej. Sam fakt urwania się z zajęć na studiach w wypucowanym czerwonym dużym fiacie z fabryczną tapicerką FSO z niezwykłym kierowcą – muzykiem- stomatologiem z Kędzierzyna, o tureckiej urodzie był już atrakcją samą w sobie.

         Potem wjechaliśmy słynną lanovką na Jaworowy z Zuską i z morawskim ryzlingiem. Stan sprzętu delikatnie mówiąc budził emocje. Już piętnaście lat temu wyglądało to tak jakby konserwator zabytków uparcie wstrzymywał renowację kolejki i ponoć pozostało tak do dziś.

         Odbierając telefon we czwartek nie mogłem uwierzyć, że na następny dzień został mi zaoferowany wyjazd na Pustevny i propozycja zdobycia szczytu Radhosta, bo przecież od pięciu gdzieś lat wybieram się tam bezskutecznie. Co prawda przy temperaturze ok. 33-36 C nie wychodzę z domu, ale zaproszenie z takich ust, podyktowane niezwykłą datą urodzin i jedynym w roku wygospodarowanym właśnie na osiągnięcie takiego celu musiało pozostać nieodparte, zwłaszcza że było przecież podyktowane siłą perswazji mojej koncepcji. Ponoć dzień wcześniej na szczycie były tylko 24 stopnie, wziąłem więc kocyk, myśląc o wspólnym posiedzeniu w bliskości i prezenty literacko – plastyczne.

        

         Już we wczesnych latach studenckich legenda Radhosta jako miejsca kultu słowiańskiego boga podniecała Gorisza - wielbiciela zielonego Radegasta i słowiańskiej przeszłości. Ja odczułem to piętnaście lat później, jako człowiek dojrzały i doświadczony w podróżowaniu po Czechach.

         Z perspektywy lat doceniam teraz dziewiętnastowieczne wydanie „Dziejów rodu słowiańskiego” autorstwa samego Pawła Stalmacha, ogarniętego również słowiańską manią z biblioteki dziadka. Gorisz podejmował bezustanne wysiłki zdobycia tego dzieła, ostatecznie jednak niestety nie przypadło ono ani mi, ani jemu. Wydaje mi się że na kartach „Dziejów” widniał także bardzo dobitny i dokładny rysunek z wizerunkiem Radegasta.

 

 

         - Czuję się tu jak na cesarskim szlaku – twierdziłem z przekonaniem na widok wież Frydku, kiedy zakupiliśmy już nieszczęsną winietę, a poranna nerwowość i osłabienie zaczynały mijać wraz z horyzontem przestrzeni. Podczas wjazdu na autostradę czeskie radio powinno w tej chwili nadawać wagnerowskie arie z wołaniem – „Rheingold, Rheingold!” zamienione jednak na „Radhost, Radhost!”.

         - Dla mojej babci pielgrzymka do Frydku znaczyła więcej niż ta do Częstochowy – przekonywała Zuza, pozostawiając w tle troski o sytuację w kraju.

         - Teraz czeskie koleje organizują pamiątkowy przejazd parowozem na pielgrzymim szlaku, chyba z Bogumina, z Czeskiego Cieszyna na pewno – dodałem w tej kwestii, wspominając okolicznościowe obrazki, a nawet papierośnice z frydeckich odpustów. Dygresje okazały się jak najbardziej na miejscu, bo przecież mieliśmy czternastego sierpnia.

         Mijając Frydek i „wyspową” w zuzinej topografii bazylikę w Mistku, zaczęliśmy z podwyższoną uwagą korygować komunikaty Krzysztofa Hołowczyca podawane w systemie GPS, który niedawno temu wywiódł w pole moją delegację na obrzeżach Wiednia.

         Hołowczyc zaczął gubić się w morawskim zaścianku, a my znaleźliśmy szybko Palkovice i Kozlovice / z głowami koziołków w herbie/– Myslik z kierunkowskazem na Frensztat pod Radhostem, który niestety później nie będzie już nam dany.        

         Fakt konieczności zastosowania GPS-u w Czechach oznacza szansę zapuszczenia się w nowy, nieznany teren, w tym przypadku niedaleko od Zaolzia, ale na bocznych drogach, po przekroczeniu historycznie prawdziwej a dziś niezauważalnej granicy na Morawce. Kiedy za nami pozostało mocno już przemieszane w swych sprzecznych żywiołach „Tesinsko” – trwale sztucznie wykreowany twór toponomastyczny/ którego fenomenowi poświęciliśmy niedawne owocne party line przy telefonie/ przed nami objawiło się klarowne w swym spokoju Valassko wśród gór, wsi i małych miasteczek z pasterskimi drewnianymi i jakoś pra-pogańkimi kapliczkami pod szpiczastymi daszkami.

         - Czuję pozytywny wpływ tego spokoju – odparłem Zuzi pytany o swoje wrażenia terenowe na szlaku tonizującej tropikalne słońce górskiej mgiełki.

         - Chciałbym dzisiaj żyć i tworzyć w takiej atmosferze jak dawni mistrzowie na Morawach – jak Husserl i Freud, jak Janaczek i Mendel – w spokoju otoczenia poświęceni zasadniczym sprawom wyższego rzędu, z dala od tyranii trendów, poprawności wielkich ośrodków i nacisków środowiskowych, jednak dziś wydaje się to niemożliwe.

         Spośród różnych zakątków Moraw wybrałbym chyba do realizacji ukazanego powyżej celu właśnie najbardziej górską, dziewiczą i prasłowiańską Morawską Wołoszczyznę – naszą „bliską zagranicę”, wydawałoby się nawet jakby najmniej dotkniętą wiekową ręką Austrii w swojej pierwotności. Trudno uwierzyć w to, że za niecałą godzinę ta okolica odsłoni zupełnie inne oblicze swojego rozpalonego i chmurnego górskiego czoła.

         Czar gór ziem bliskich i dalekich trwa, czas robi jednak swoje.  Od parkingu w Raztoce, po ostatniej „panamskiej nocy” krnąbrna pogromczyni andyjskich pięciotysięczników o charyzmie i posturze Glorii Arroyo Macapagal w indiańskim kapeluszu i spódniczce z trzema pasami koronki ulega atakom okolicznościowego stresu czyli zespołu napięcia przedlanovkowego. Muszę przyznać że ta swoista przypadłość z wiekiem niepokoi coraz mocniej także mężczyzn. 

 

              Około południa, kiedy zamknęliśmy już unoszące się w górę nasze siedzenie, monsunowy żar jak płynna plazma spłynął na okryte kapeluszami głowy.  Unoszące się nad nami skrzydła chmur niczym cień złowrogiego orła rzuciły się na twarz, wiedziałem, że nie wrócimy już z góry suchą stopą, choć trzy tygodnie oczekiwania na kroplę deszczu nie przynosiły wcześniej rezultatu. Wracać będziemy już pod kocykiem.

         Podczas przerywanej w górę drogi po prawicy wyłonił się szczyt Radhosta z kopułami widokówkowej kaplicy Cyryla i Metodego. Odległość do tego punktu jawiła się z kosmicznym dystansem, co znamionowało już nadchodzące wydarzenia.

         Sunąc pod górę z przerwami i podskokami / żartowaliśmy o dwudziestym stopniu zasilania w czasie suszy/ wspominaliśmy nasze wcześniejsze lanovki, duszne panamskie noce i nieregulaminowe wyskoki Zuski w kolumbijskie Andy w towarzystwie trzech metysów przy wspomaganiu liśćmi koki. Daleko w tle pozostała w tych latach oficjalna misja edukacyjna AIESEC-u. Słuchałem tego w letniej panamie w stylu rumuńskim na głowie.

         - Największą atrakcją Kolumbii były Andy – podsumowała Zuza, które musiała jednak opuścić ze względu na coraz częstsze sąsiedztwo oddziałów partyzantki FARC na górskich szlakach.

         W trakcie półgodzinnego przejazdu pomyślałem o sześciokilometrowej trasie kolejki linowej / wagonikowej oczywiście/ nad wąwozem rzeki Worotan w Armenii , która czeka za dwa tygodnie moją siostrę i szwagra. Ponoć to lanovka najdłuższa na świecie.

         Nawiasem mówiąc w tym rozpędzie lanovkowym można sobie wyobrazić wyciąg krzesełkowy w Andach przy sporym użyciu morawskiego ryzlingu i liści koki.

         Surrealiści już dawno upodobali sobie spotkania na szczytach w cieniu orlich gniazd. Max Ernst powinien pokazać na swoim płótnie lanovkę wyciągająca grupę około dwudziestu przyjaciół pod ośnieżony szczyt, najlepiej unoszącą się wśród odgłosów muzyki organowej. Na razie jednak tego detalu transportowego w salach wystawowych Wallraf – Richartz Museum und Museum Ludwig w Kolonii nie zobaczymy.

                   Szczyty i podszczytowe polany Beskidów Morawskich nie obfitują może w wielość fenomenów orlich gniazd, natomiast nieobca jest im prawdziwie magiczna atmosfera. Co prawda Łysa Góra / w końcu najwyższy szczyt Śląska Cieszyńskiego, choć nie brzmi to egzotycznie chyba tylko dla nestora cieszyńskich przewodników, Władysława Sosny/, jawiąca się jako kolejny cel zdobywczej eskapady nazywana jest królową widoków i obrosła wieloma legendami, to drugiego takiego kompleksu jak Pustevny razem z Radhostem też niepodobna znaleźć.

         Ideę tę załapała Zuska, pod wpływem demiurga i teraz narzuciła ją mi, jako siakti, czyli żeńska moc wykonawcza, i bardzo dobrze – bo tak to powinno z kobietami bywać – /byle nie skończyło się tylko na ideach!/.

              Kiedy wreszcie wyskoczyliśmy z krzesełka na Pustevnym od razu można było pogubić się w tym konglomeracie obiektów i idei właśnie. Snułem Zuzie swoje opowieści o panslawistycznym wydźwięku oglądanego kompleksu architektonicznego, bowiem rozbudowany projekt Duszana Jurkovicia /nazwiska brzmiącego totalnie po serbsku!/ idealnie wpasowywał się w ten kontekst jako jego ludowa i krystalicznie- stylizowana ilustracja.

         Na Pustevnym elementy słowackie i wałaskie, wypoczynkowe i kultowe, chrześcijańskie – katolickie i wschodnie a także pogańskie, święte i diabelskie współżyją razem pod niebem ateistycznych Czech, sięgając austriackiego zasadniczo rodowodu. W sensie substancji architektonicznej jest to kompleks bez precedensu w zakresie zabytkowej infrastruktury górskiej końca XIX wieku o tak szerokim wachlarzu akcentów ideowych – od drewnianych kapliczek wołoskich do neopogańskiej kaplicy słowiańskiej, rzeźb drewnianych Radegastów – demonów i modernistycznych pasterzy – baczów w konwencji Dobrego Pasterza. W tym wszystkim nie zabrakło znaku zastawki miejscowej linii autobusowej CAD, a nawet stylizowanego drogowskazu do WC. Oczywiście w całym projekcie dominują pawilony hoteli, altanek i restauracji, a w skali całościowej dzieło wieńczy słynna statua Radegasta i szczytowy akcent tradycji wielkomorawsko – cyrylometodjańskiej odsłony Słowiańszczyzny Skibińskiego w stylu bizantyjskim na Radhoście.

         Pogrążeni w tym drewnianym miasteczku niczym w symfonii Janaczka – surowym i barwnym zarazem podjęliśmy wysiłek fotograficzny pod  wysuszającym wszystko słońcem i coraz bardziej ciemniejącym niebem, nadającym horyzontom posmaku sino- granatowego. W tej scenerii ponuro przedstawiały się zgliszcza niedawno strawionego przez pożar pawilonu Jurkovicia – Libuszina, uwiecznionego na licznych pocztówkach. I tu ogarnął mnie smutek przy fotografii wspaniałej sali bankietowej w błękitach i seledynach stawionej przez ogień.

         Jak to często bywa pod szczytem, moją towarzyszkę dotknęło niespodziewane zmulenie i oświadczyła, że nie będzie już się drapać do jednej z obleganych na szlaku altanek, ale dowiadując się po drodze, że za sześćset metrów czeka nas pomnik Radegasta, zmobilizowała w sobie ostatnie siły.

         W drodze do posągu przy widokowych przecinkach leśnych gospodarze ustawili liczne, acz miniaturowe kamienne instalacje przypominające tybetańskie czortemy albo nekropolie Jurkovicia stworzone dla Austrii. Ponad instalacjami ustawiono reflektory, by po zmierzchu spotęgować magiczny nastrój.

         Kiedy podniecenie w tych okolicach wzrosło, Zuza upomniała mnie, by ściszyć głos, gdyż lepiej nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, bo ponoć Polacy nie są tu szczególnie mile widziani, o czym świadczyły doświadczenia kolegi.

         Poczułem emocjonujące poczucie wyobcowania na szlaku czeskiego kultu narodowego. Z jednej strony było to oczywiście deprecjonujące, z drugiej zaś fascynujące, że taka przygoda wydarzyć się może w Czechach i tak blisko od domu, a w obcym i niekoniecznie przyjaznym żywiole.

         Faktycznie, w internetowych artykułach o Radegaście przeczytać można było że Polacy rzadko tu trafiają. Faktycznie, tym razem byliśmy tam sami. Poczułem się trochę jak na egzotycznym Zakarpaciu, choć powinienem w tym wypadku myśleć bardziej chyba o Litwie – wrogiej i dawniej pogańskiej.

         Od tej chwili, my, konsekwentni czechofile, przeżyliśmy wstrząs dialektyki Radegasta wyznaczający na krótki czas granice naszej drogi na drodze do jaskrawego i ambiwalentnego symbolu narodowego sąsiadów.

 

          Dlaczego umieścili tu takiego diabła? – pytałem kiedyś w dzieciństwie o wizerunek głowy Radegasta na tekturowej podstawce pod piwny kufel. Odpowiedź bliskiej mi osoby brzmiała – Bo Czesi to diabły! Zrobiło to wówczas wrażenie i bardzo mnie zadziwiło.

         W bliskim otoczeniu słyszałem, że Radegast to chyba jakieś piwo niemieckie, bo tak brzmi ta nazwa i bożek z obrazka też jakiś taki germański. Patrząc na to okiem kulturoznawcy po latach, faktycznie zauważam przecież bóstwo Słowian Połabskich, czyli coś raczej z północnego zachodu, w każdym razie spokojnie możnaby doszukiwać się zakamuflowanej opcji niemieckiej.

         Zwolennicy pierwszej z przytoczonych tu opinii podjęliby pewnie wątek o wylansowaniu tego neopogańskiego elementu przez ateistyczną propagandę komunistów, ale pierwotny posąg w drodze na Radhost powstał przecież w roku 1931, za czasów odmiennej w swych standardach masarykowskiej I Republiki. W ogóle taka ikonografia nie pasuje do pokojowych, przyjaznych i łagodnych wizerunków prasłowiańszczyzny z przekazów dawnego systemu, prawdopodobnie wiernie trzymając się jednak jakichś kanonów historycznego pierwowzoru. Przecież Radegast afiszuje się obliczem demonicznym, złośliwym i przebiegłym, zaciskając dłoń na toporku. Czy tak pragnie przedstawiać się postać, która w swoim imieniu nosi przyjazny stosunek do gości? Co gorsza, czy taka symbolizacja charakterologiczna staje się nośnikiem zbiorowego autoportretu narodowego? Identyfikacja z demonem?

         Pełen znajomości spraw czeskich, sympatii do Czechów i do Słowian w ogóle mogłem ostatecznie zinterpretować złowrogą posturę Radegasta wcześniejszymi wpływami celtyckimi i oddziaływaniem amerykańskiego otoczenia na rzeźbiarza – autora sochy – Albina Polaska.

         Radegast, ikona Słowiańszczyzny amerykańskim agentem! / w końcu stamtąd przyjechał/ – to byłoby odkrycie czechofila.

         W nurcie niniejszym znalazłyby się wypowiedzi pewnego kolegi – historyka, nawiasem mówiąc, badacza twórczości Jurkovicia, widzącego w posągu Radegasta typowe trendy pop - kultury, obecne na przykład w obrazach z Gwiezdnych Wojen. Ja dostrzegłem w hełmie  i rogach boga paralele egipskie i asyryjskie, zresztą wszystkie demony świata mają wiele podobieństw, a żywi się nimi wszelka kultura masowa. Przecież nawet w moim Skoczowie od niedawna nie wiadomo skąd tak zwany „Plosoczek”, czyli stawowy demon wodny stał się hołubionym symbolem miasta. Ciekawe czy pozostanie tak za rządów Prawa i Sprawiedliwości?

         Tak naprawdę popularność Radegasta w Czechach to chyba skłonność do przekory i rys autoironiczny, jednak wywołane przez tę formę wrażenia mogą pobudzać emocje. Po prostu, tu przywiązują większą wagę do swojego słowiańskiego rodowodu / czasem w ujmowanego w zaskakujących formach plastycznych/, co podkreślają z dumą, w przeciwieństwie do nas.

- U nas berety na pewno rozniosłyby takiego – stwierdziła Zuska, odnosząc się do moich dywagacji na temat ewentualnej paraleli pomnika Światowida w Polsce.

Nie zapominajmy że Czesi, z reguły pozostając narodem pragmatycznym nie nadużywają zasobów kultury symbolicznej. Przynajmniej celebrują obecność swoich demonów, a nie tych zza oceanu.

         Przez przekorę, ale także dzięki wyostrzonemu zmysłowi obserwacji tego niezwykłego dnia można było zauważyć bardziej celtyckie rysy zgromadzonej na szlaku ludności, a także bardziej narodowe, u nas nieobecne trendy fryzjerstwa dla psów, których wokół obleśnego Kelta w bydlęcym czerepie też zgromadziło się wiele .

         Troll spod Radhosta czternastego sierpnia przygotował dla nas dwie zagadki. W jednej, której rozwiązanie niebawem wyjawił, na jaw wyszła tajemnica jego tytularnej gościnności. Druga pozostała pogrążona w mroku historii, nie tak odległej przecież, bo z roku 1931. Otóż zasoby światowej sieci dostępne poprzez przeglądarkę Google nie rozwijają hasła słowiańskiej pielgrzymki ze wskazanego powyżej roku. Czym miałaby być owa inicjatywa, podczas której zainstalowano bożka na miejscu? Chyba nie może chodzić tu o jakieś uroczystości cyrylometodejskie.

         Atmosfera wokół bożka gęstniała, podobnie jak nad nim. Dobrze, że dotarliśmy tu w piątek, bo w sobotę pewnie trudno byłoby się dopchać, aby pstryknąć choćby jedną fotkę pod cokołem. Nie mieliśmy w dłoniach zwyczajowego kufla z piwem, zresztą nie widziałem żeby w pobliżu sprzedawali. Zamiast piwa w obiektywie pojawiła się wakacyjna panama na głowie. Szarogranatowe bałwany podkreślały jasność umięśnionego granitowego cielska nad cokołem, ciemne zaś rogi błyskały pod fałszywym słońcem – obfitość mieszała się z wojną i zwycięstwem, tylko ptaszek na boskim ramieniu uspokajał nastrój.

         Po powrocie Zuza poprosiła mnie o przesłanie fotograficznych ujęć Radegasta podkreślających jego blask, muskulaturę, grozę nieba i światłocień. W końcu nawet nie wiem czy jegomość podobał się jej, a przecież jak głosi klasyka – ladies loves demons!

         W swoim dialektycznym oszołomieniu, jak to bywa przy demonach, zwłaszcza w afrykańskim skwarze, orzekliśmy, że mamy do czynienia w sumie z fenomenem pociągającym, na swój sposób nawet sympatycznym, co świetne odzwierciedlałoby się na pełnych ostrości t- shertach i w seksownych tatuażach z sugestywną postacią.

         Pozostanie nurtujące mnie pytanie – jak ten, importowany znad zachodniego Bałtyku stwór stał się symbolem naszych południowych sąsiadów i ich tradycji miłości do piwa?

         Zatrzymaliśmy marszrutę pod Radegastem, gdyż koleżanka stanowczo odmówiła dalszej drogi do sanktuarium, które oczekiwało już na horyzoncie. I tak pozostał Radegast bez Radhosta. Może dobrze się stało właśnie zadość uczynić prośbie damy w górach / co zresztą uczyniłbym bezwarunkowo/, bo niewiele już czasu pozostało, by Radegast nie przemienił się w Peruna. Czesi stwierdziliby pewnie, że to dopiero byłaby sranda!

 

 

         W drodze powrotnej nastrój uległ chwilowemu rozluźnieniu. Mimo wciąż gęstniejącego nieba usiedliśmy regeneracyjnie na kocyku, spoglądając na oświetlaną jeszcze punktowo panoramę łagodnych szczytów. W urodzinowej atmosferze  z próbkami literatury z lat dwudziestych omówiliśmy w końcu propozycje wrześniowej podróży do Esztergom / ze słynnym mostem dunajskim, niedostępnym dla kolei – dlatego pociągi z Czech kończą bieg po słowackiej stronie w Szturowie, a przeglądarki PKP i idos.cz pokazują dziewiętnastogodzinną trasę z Cieszyna przez Budapeszt/ i na Węgry Północne. Potem zreferowaliśmy zagadnienia braku odniesień historycznych w systemie połączeń kolejowych Austrii / Prezesie czy to nie zaskakujące że Czeski Cieszyn nie ma żadnego połączenia bezpośredniego z Wiedniem, mając sieć połączeń od granicy niemieckiej do ukraińskiej, a prababcie za Austrii jeździły przecież do stołecznych teatrów  - stwierdziła słusznie inspektor Zuzanna/ i w tradycji austriackiej specyfiki dyplomatycznej w kontekście najnowszych relacji rosyjsko – europejskich. Wreszcie nadszedł czas na obiad, co nieoczekiwanie oznaczało nowy wzrost emocji.

         Baza gastronomiczna na Pustevnych prezentowała się imponująco, a przypomniał mi się Robert Makłowicz ze swoimi garami, gotujący w tych stronach.

         Na tablicach przed licznymi chałupkami barowymi i restauracyjnymi widniało wiele specjałów miejscowej proweniencji. Ceny piwa kształtowały się jak w Polsce, w przeciętnych lokalach. Zuza zamówiła bryndzowe haluszki a ja chyba naśladując Makłowicza poprosiłem o wałaski gulasz. Akurat przy tym stoisku nie było Radegasta, więc do gulaszu polali Svijany. Czas oczekiwania się wydłużał, a połowa nieba zaczęła czernieć i żółknąć, już przy kuflu rozległy się pierwsze grzmoty, potem przy gulaszu pojawiły się coraz bliższe błyski. Gulasz podano z zieloną papryką, dużą ilością cebuli i z dużymi kawałkami ziemniaka, i pojawił się dylemat – jeść czy ewakuować się lanovką, co już przy stole wydawało się decyzją mocno kontrowersyjną.

         W razie czego zdążyłem kupić jeszcze kralovską medovinę z Zabrzeha. Burza coraz mocniejsza kołowała wokół Pustevnych, jednak na sucho, trzymając nas w klinczu. Lanovka została oczywiście wstrzymana. Zanim pojawił się deszcz, korzystając z przymusowego zatrzymania na szczycie i kontrastu w obiektywie wybrałem się jeszcze na ostatni rekonesans wokół pawilonów Jurkowicia. Kontrast podkreślił barwy polichromii, wśród piorunów znalazłem dobrego pasterza z piaskowca i drewniane diabły – Radegasty. Skulona Zuzia wpatrywała się w złośliwą „celtycką” gębę szefa lanovki – pana losu zgromadzonych. Dzieci i psy coraz bardziej nerwowe tuliły się do swoich starszych opiekunów. Wreszcie, kiedy czarna kurtyna przetykana seriami piorunów ruszyła znad roztoki w górę i lunęła ściana deszczu, temperatura spadła znacząco jedynym pocieszeniem / wyłącznie dla pasażerów/, okazał się baczów grog – lokalna specjalność. Dla mnie, niewtajemniczonego w arkana kuchni ten cudowny napój / neexistujący na Tesinsku!/pozostał  mieszanką kawy z winem i mlekiem. Teraz zadaniem pozostaje znalezienie przepisu na tę znakomitość.

         Uwięzieni na wypalonym słońcu Pustevnym poczuliśmy się jak radośni Murzyni na początku pory deszczowej. Dobrze że, w drodze powrotnej nie trzeba było odpalać ogrzewania, ale w lanovce przydał się kocyk.

         Kiedyś pewien znajomy Grek, przejeżdżający blisko Radhosta, słysząc o jego słynnym „gospodarzu” na sposób marksistowski i euchemerystyczny skwitował sprawę –„All Gods are economic!”. Rzeczywiście, zostaliśmy zatrzymani złośliwą siłą piorunów bóstwa zmuszającego do wydatków szukających schronienia turystów. Zamiast podążać do celu, na pielgrzymich szlakach w kraju poznaliśmy prawdziwe mroki pogaństwa. Tak to jest dać się skusić dziewczynie, jak pramatce Ewie, jak jednak nie przyjąć zaproszenia na tak symboliczny szczyt po dwudziestu pięciu latach naszej znajomości. Przecież dla tego celu wyrzekła się świętowania okrągłych urodzin w rodzinnym gronie.

 

         Kiedy wyjeżdżaliśmy z Valasska deszcz lał dość pokaźnie, parę razy nawet błysnęło. Zacinało aż do Frydku a tu Śląsk i koniec! Jak od tygodni wszystko zawisło, nie dając ani kropli deszczu, upał trzymał dalej w uścisku wypalone trawy i zeschłe drzewa, jednak morawska zapowiedź zmian pozwoliła w duchu znosić opresję ekstremy. Zapowiedź zmiany pozwala traktować panujące nieprzychylne żywioły jako przemijającą osobliwość.

 

         W drodze powrotnej Zuza wyraziła szczerą satysfakcję z wizyty u Radegasta. Wspominaliśmy wspólne czeskie wyskoki i początki jej kariery translatorsko – międzynarodowej, kiedy jako młoda anglistka w towarzystwie trzech biznesmenów z ogłoszenia trafiła na rozmowy biznesowe z afrykańskim księciem w berlińskiej restauracji obrotowej na wieży telewizyjnej.

         W zeszłym roku słyszałem od innej znajomej, jaki zachwyt budzą atrakcje Beskidów w wyższych sferach w Omanie. Dziś usłyszałem o potomku arabskiego księcia i dyplomaty pielęgnowanym w jednym ze żłobków regionu. Nasze dziewczyny prowadzą operacje specjalne w szerokim formacie, jednak wracając do naszych pięknych groni. Sprawdzają się szczególnie pod szczytem za miedzą!        

     

  

Szymon Broda Jeden z pawilonów Duszana Jurkovicia - Pustevny  

Szymon Broda Jeden z pawilonów Duszana Jurkovicia - Pustevny 

Szymon Broda Pod pomnikiem Radegasta

Szymon Broda Pod pomnikiem Radegasta

Szymon Broda Radegast - zbliżenie

Szymon Broda Radegast - zbliżenie

Szymon Broda Radegast w burzowych chmurach

Szymon Broda Radegast w burzowych chmurach

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl