Szymon Broda

Monsunowe Analogie

Rok 2016 odbiegał w swoim początku dosyć drastycznie od panujących obecnie tendencji klimatycznych. Prognozy telewizyjne ostrzegały przed trzydziestostopniowymi mrozami. Padały doniesienia o zamarznięciach i wybuchach chałupniczych instalacji gazowych. Wesoły jeszcze po nocy sylwestrowej gość z Niemiec wyskakiwał co pół godziny na balkon, aby podpalając sobie papierosa zaciągać się wspaniałym, siarczystym i suchym powietrzem ze Wschodu. – Wunderbar! – takiej zimy jeszcze nie widziałem – powtarzał zachwycony pan ozdobiony kotylionem z karnawału kolońskiego.

         Mi grabiały ręce podczas wypadów fotograficznych nad Wisłę. Ludzie w futerkach i zgrabnych kombinezonach sportowych na skrzącym się śnieżnym pasie bieli i łabędzie, które przeniosły się pod most kolejowy, niosły ze sobą obrazek z innej epoki, jak jakąś ślizgawkę Breugla. Obiektyw rejestrował smugi złota, opale i desenie szafirów wśród pasów bieli. Przychodziłem tam w mojej norweskiej, to znaczy chińskiej, ale wykonanej w norweskim stylu kurtce ze skoczowskiego targu, w najcieplejszym momencie dnia, po zakończonej w południe mszy noworocznej albo na Trzech Króli.

         Zachwycony znajomy z Niemiec, popijając białostockiego „Żubra” słuchał opowieści o Podlasiu, o zmrożonym pograniczu rosyjskim i białoruskim, rozpalając swoją wschodnioeuropejską wyobraźnię.

         W tym czasie, kiedy kończyłem spisywać swoje reminiscencje zagłębiowskie i przesyłałem impresje fotograficzne pani Renacie Bonczar, z nadzieją na inspiracje malarskie dla tej jednej z największych współczesnych artystek w Polsce, okryty kocami sięgnąłem do innej lektury.

         Pierwszą książką, a raczej księgą, po którą sięgnąłem w tym roku, ku radości mojej bliskiej koleżanki – literaturoznawczymi - stał się „Czas przypływu” Anitava Ghosha. – Prezesie – ty faktycznie zawsze wymyślisz coś zupełnie innego! – stwierdziła z entuzjazmem. Literatura indyjska ze swoimi monsunami, sundarbanami, tygrysami, gawialami i delfinami gangesowymi, stała się barwnym akcentem na początku stycznia. Tekst obfitej jak fale bengalskich przypływów epopei zwiastował już porę roku, która niesie ze sobą tak wiele analogii z rzeczywistością odległego subkontynentu. Liczne opracowania z zakresu różnych okresów literatury bengalskiej, hindi i sanskryckiej, być może jedyne takie w Polsce / jak na przykład jedyny przekład „Siakuntali” Kalidasy kupiony przypadkowo w jednym z bielskich antykwariatów, choć może jeszcze bardziej właściwy okazałby się tu jego „Obłok posłem” / Megadutha/, obecne stale wokół mojego łóżka pozwolą wraz z upływem czasu napawać się bogactwem kanonicznych smaków obecnych od wieku w literaturze, jak na przykład pełne danych botanicznych „Pieśni z drogi” Bibhutibushana Banerjeego. W monsunowej porze gęsto obrastają mój salonik te nigdy nieciosane tropikalne pnącza dające życie także coraz nowszym wykwitom neofilologicznych fantazji domowego Silva Rerum.

        

 

         Koniec kwietnia, maj i większość lata co najmniej od dwóch dekad to panowanie klimatu monsunowego w Europie, powrót zapomnianej supremacji pierwotnych żywiołów nad najbardziej rozwiniętą cywilizacją, ale w szacie coraz bardziej zaskakującej i Europejczykom w starszym, a nawet w średnim wieku nieznanym/ „późnym ofiarom transformacji”/.

         Bezsilność społeczeństwa, a zwłaszcza moja / starzejącego się człowieka/ meteopatyczna bezsilność wobec szaleństwa klimatu zbliżają nas, szczególnie w ciągle „inaczej” rozwiniętej środkowo – wschodniej części kontynentu, do zmagań egzystencjalnych mieszkańców Trzeciego Świata.

Jest w tym coraz większym paraliżu paradoksalnie także rosnąca fascynacja. Fizyczna niemoc idzie w parze z rozwojem niesamowitych kształtów chmur - mówiąc językiem koranicznym wzniesionych krawędzi / al. – A’raf/ płynących jakby znad tropikalnej zatoki, albo po wybuchu nuklearnym, ukazując nowe awatary – postacie panteonu nieznanych bogów – bałwanów, nowe zapachy suszy i wilgoci, odmienną ostrość słońca wciąż fascynują zaprogramowanego genetycznie jeszcze na inne realia klimatu Europejczyka.

         Jeżdżąc często na rowerze, czy spacerując z psem, chłonąc atmosferę tych ciężkich i świeżych otaczających zjawisk, człowiek zaczyna liczyć się z ukąszeniami komarów tygrysich, z możliwością spotkania pytona / wypuszczonego nieopatrznie przez jakiś nowobogackich/ bądź nawet widzianej pod beskidzkimi stokami … pumy / doniesienia lokalnych dziennikarzy niezweryfikowane przez Maryjkę spod Jaworowego i jej ojca, doktora nauk przyrodniczych/, nie mówiąc już o wysypie popularnych żółwi czerwonolicych wypierających rodzime gatunki.

         Teologicznie rzecz biorąc, monsun czyli z arabskiego – pora roku, powinna oznaczać stałą reprezentację teofaniczną bliską statusowi konstelacji w Koranie. Monsun jest jednak jakością do końca zawsze nieprzewidywalną jak luterański pastor z Niemiec rozpoznany od razu w powadze swojego stylu przez kolegę Gorisza na przylądku Kanya Kumari.  Na lekcji geografii słyszałem, że na plaży indyjskiej pan z megafonem ogłasza konkretną godzinę nadejścia wielkiej fali, a jednak okazuje się ona  przewrotną – odwiecznie cykliczną i emergentną zarazem, – czyli czymś bliższym naturze Sziwy. Na dodatek tego jego dialektyczna natura oznacza czasem również zwycięstwo człowieka nad żywiołem, co akurat w moim otoczeniu oznacza utratę metafizycznego smaku i wyjałowienie.

         Ogólnie rzec można, że lata spędzone na niewygodnych stołkach podstawówki, zwanych archaizująco ławami, zaliczyć można do najbardziej przykrych w życiu, jednak lekcje geografii z panem Michałem / mistrzem humorystycznej pointy merytorycznej, nauczycielem z powołania i meteorologiem/, łysawym, wysokim, prężnym mężczyzną z wąsikiem w nieco angielskim i wojskowym stylu, o przyjemnym zapachu perfum do dziś rozpalają moją wyobraźnię – i to szczególnie dzięki jego obrazowym objaśnieniom procesów powstawania monsunów na Oceanie Indyjskim. Przypadła mi do gustu zwłaszcza rola Ghatów Zachodnich w natężeniu tej monstrualnej cyrkulacji czy opowieści o rekordach opadów w Czerapuńdżi / poetyka brzmienia tych nazw!/.

         „Asam ma sławę najwilgotniejszego regionu świata…. Śródgórska kotlina Manipuru / np. Imphal/ otrzymuje w ciagu roku 1500mm opadu… Na południowym skłonie wyżyny Garo – Khasi – Dżajantija leży znane z najwyższych na świecie opadów Czerapuńdżi … W lipcu ilość opadów przewyższa parowanie aż 87-krotnie! Do wysokości 1000 m stoki gór porastają wiecznie zielone lasy liściaste, przechodzące powyżej w lasy sosnowe i górskie łąki. Tereny uprawne ciągną się tu pasami u podnóży gór. Pokrywają je pola ryżowe, juty, najrozleglejsze w Indii plantacje herbaciane oraz sady owocowe.

         Skąpym opadom i ubogim sawannom wnętrza Dekanu przeciwstawiają się ulewne deszcze i bujna wegetacja Ghatów Zachodnich, wystawionych na bezpośrednie uderzenie monsunu letniego…. Kotlina Kaszmirska, grzbiet Pir Pańdżal, gnejsowa Wyżyna Bundelkhandu, Wyżyna Ćhota Nagpur, rzeki Kriszna, Mahandi i Godawari – te opisy i nazwy czytane w latach dziecięcych w „Wielkiej geografii powszechnej” pozostaną na zawsze ze swoim magicznym, abstrakcyjno – zmysłowym oddziaływaniem w pamięci i w zbiorach obrazów wewnętrznych mojego umysłu, tworząc niezacieralne piętno, dokładając latami nowe piętra treści jak poziomy ryżowych tarasów niby wielki lotos u podstawy monumentu kosmicznego Buddy.   

         Nigdy nie myślałem, że dostąpię ziszczenia tych fenomenów nad dachem własnego, pogierkowskiego mieszkanka, a zwłaszcza w bujnych zaroślach nadwiślanych wałów i procesach zarastania jeszcze dogorywających, a szczególnie zamkniętych w naszym kraju w ostatnich latach liniach kolejowych. Jak przystało na dynamikę Trzeciego Świata kontrasty społeczno – regionalne znajdują swe ścisłe odzwierciedlenie w promowaniu szybkich linii intercity a nawet nieszczęsnego w polskiej wersji Pendolina na linii do stolicy i między wielkimi centrami kosztem zamykania małych linii lokalnych. Kolejowa dżungla pod patronatem setek spółek nadzorujących, co prześcignęło w swoim rozmachu ocean biurokracji i korupcji indyjskiej, wciąż zarasta, choć może i tu fluktuacje zmian mogą zaszokować. Przed moim blokiem od lat zarasta też szkoła, przecież symbol czasów „słusznie minionych”, a pewnie w kraju takich wielu.

         Raczej nie będzie mi dane przemierzać dżungli Assamu, ani nizin nadgangesowych tamtejszymi kolejami, chociaż znane mi obrazki z ich życia mogą przejść w końcu do imaginarium przeszłości za sprawą cudu ekonomicznego Narendry Modiego, zwłaszcza pod wpływem geniuszu głównego sternika finansów państwa Aruna Jaitley’ego / i jego „dobrego monsunu”/ i wizerunek kolei trzecioświatowej uchowa się bardziej w Polsce niż w Indiach, gdzie minister Suresh Prabhu buduje połączenia na najwyższych na wiecie odcinkach górskich urwisk w Dżammu i Kaszmirze, potwierdzając wieczystą zwierzchność nad tymi ziemiami.

         Pozostawiam daleko rozmach najszybciej rozwijającej się ponoć gospodarki świata, jak donoszą serwisy DD News.  /Oglądam to w internecie. – Najlepsze są relacje z posiedzeń izby wyższej – Radżja Sabha – Upper House of Parliament, gdzie specjalni gońcy w białych szatach, w turbanach z udrapowanymi irokezami procedury i z podkręconymi wąsikami biegają profesjonalnie z kartkami papieru do przewodniczącego z różnych zakątków rozległej sali. Taki etat by mi się też podobał!- ruch, administracja i rytuał reprezentacyjny państwa w jednym – w końcu jako goniec  mam już spore doświadczenie/. Trzeba z monsunu obszarów kolejowych powrócić niestety do sfery stricte przyrodniczej rujnowanej przez człowieka z pasją wprost proporcjonalna do jej bujnej potęgi.

         Otóż dzika roślinność na wiślanych wałach w Skoczowie, pełna gatunków nasianych z całego świata, jak na przykład niecierpki himalajskie, stanowi jedyną, najbardziej wartościową atrakcję miasta podupadłego kulturalnie i społecznie. Dziesiątki lat, albo nigdy te wspaniałe gąszcze, które wyróżniają nas jeszcze od wyjałowionej i ujarzmionej Europy Zachodniej nie przeszkadzały nikomu i dziś kiedy w ramach uświadamiania sobie wartości regionalnych w europejskich wymiarach, kiedy tereny te powinny aspirować do statusu parku krajobrazowego, grozi im zagłada. Zmieniają się władze, a brzegi,  w sezonie kwitnięcia krzewów i lęgu wielu gatunków ptaków atakowane są wściekle przez publicznie akceptowane kosiarki. Na szczęście atak tych bezdusznych siepaczy nie dotarł jeszcze do przybrzeżnej kryjówki czapli siwej, która dumnie, od paru już lat żeruje na środku skoczowskiego odcinka Wisły. Najczarniejsze wizje pojawiają się w pomysłach betonowania i wyrównywania brzegu, aby dla bezpieczeństwa powodziowego zastosować najbardziej zacofane metodologie w europejskim niby kraju podobnie jak w fikcyjnej wiosce proekologicznej wioski Gosha - Moriczdżhampi.

         Dlaczego ci, którzy skazują mnie na banicję społeczną w mieście, robią mi to teraz także w jego przyrodniczym otoczeniu, w czasie kiedy monsun z krain wyobraźni się ziścił, a za sprawą ludzkiej ingerencji ma stać się porą nie do zniesienia?

         I taka brutalnie ambiwalentna jak taniec Sziwy – tandava jest monsunowa natura. Opanowuje ona świat, by odebrać duszy koloryt dworców Trzeciego Świata w Indiach i wyniszczyć brzegi i bujne wysepki przypominające deltę egzotycznej rzeki. Kiedyś, raz w życiu przygotowując na zlecenie domu kultury materiał – wypowiedzi dla jakiejś agencji PR / jako lokalny twórca – amator i dziwok/, których zresztą nigdy nie widziałem, pytany o cel wymarzonej podróży mówiłem o wysepkach, łódeczkach i brzegach zapomnianego Bangladeszu. Teraz chcą odebrać mi małą namiastkę tego krajobrazu.  Może miłosierna Matka Durga wyjedna litość u Pana Zniszczenia? Na razie przewrotność ludzkich rządów ogołaca przyrodę i dewastuje tory. Coś w tym jest, że najlepsze jakości pozostają w sferze transcendentnej, do której ucieka poddana bezmiarowi cierpienia dusza. Trzeba wracać do źródeł – czyli transcendować monsun w obecnej postaci – z powrotem do pierwotnych dóbr Bożych żywiołów!

- Prawdziwie monsun jest najistotniej w Bogu, tak jak oko cyklonu wytryska promieniem duchowym Oka Trzeciego.

         - On jest Tym, który ukazuje wam błyskawicę

           dla strachu i nadziei;

         On powoduje, iż powstają ciężkie chmury.

         I grzmot głosi Jego chwałę,

         I aniołowie – z obawy przed Nim.

         On zsyła pioruny

         I razi nimi kogo chce,

         Podczas gdy oni dyskutują o Bogu – głosi Księga.

 

 

         Monsun to styl i kwestia społeczna – ich nierozerwalna synteza analogii i solidarności z ludźmi Trzeciego Świata tworząca swoją tajemną synergię. Ani oficjalne media publiczne / czy już narodowe/, ani goniące za sensacją media prywatne w Polsce nie pokazują kolejek w dyskontach z odzieżą używaną, szczególnie kiedy przychodzi dostawa całego towaru po złotówce.

         Nerwowe i spocone twarze pełne ubóstwa, maniacy nowych dostaw, zwłaszcza płci żeńskiej i koneserzy, jak stylowy ultraliberał broniący tekstylnych praw biedoty – Korwin – Mikke, zwłaszcza w parne letnie dni, tworzą prawdziwie monsunowa gawiedź w opuszczonych halach fabrycznych – obecnie ruinach i symbolach upadku, gdzie przeciskać trzeba się w dusznych i ciemnych korytarzach jak Kalkucie czy Dhace, a za oknami szumi prysznic lipcowej, tropikalnej ulewy. Ubiory wyprodukowane za centy trafiają czasem do koszyków za grosze. Tony nadwyżek Zachodu, płynące do Polski wraz z rotacją mody w tej bardziej rozwiniętej Europie, zawierające kanoniczne wzory dnia wczorajszego tak naprawdę powstały bardzo często przy monsunowych taśmach Orientu. Towary te dają jedyną możliwość jakiejkolwiek zmiany skromnego kolorytu życiowego najniższym warstwom nie wykazywanym w średnich statystycznych instytucji krajowych i europejskich. Dla niektórych to nie kwestia zmiany ale jedynego zakresu spełniania potrzeb konfekcyjnych. Wśród setek i tysięcy Polaków, wśród milionów wcześniejszych nabywców na Zachodzie i mrowia producentów na Wschodzie znajdzie się też dziwny admirator krainy orientalnej, z groszami w portfelu jak wielu Hindusów, Pakistańczyków czy Bengalczyków, ale za to z poczuciem światowego szyku, oryginalności świadomej swych źródeł kulturowych, pełen obrazów z tych dalekich krajów w sercu, który w ramach własnych możliwości ekonomicznych nigdy do lądów tych nie dotrze. Świadomość geograficzno – kulturowa innych klientów sięga z reguły otoczenia sąsiadów i granic gminy, łączy ich satysfakcja – z pragmatycznego i bajeranckiego zakupu i globalnego symbolu z krainy ziszczonej wyobraźni o krańcach Azji. Wizjonera – antropologa wcielającego się w azjatyckich polityków, urzędników, mistrzów duchowych, bohaterów mitologicznych, bóstwa i w zwykłych ludzi oraz gminną biedotę łączy wspólny mianownik zawartości portfela i trafia do swojego nabywcy realna cząstka tego, co wielkie i nieosiągalne ze swoja na zawsze zakrytą tajemnicą historii wcześniejszego przeznaczenia na różnych kontynentach. Prozaiczna mistyka! – przez selekcję i na wagę. Czyż największa zagadka głębi nie kryje się w zwyczajności codziennej niezwykłości.

         Największy cud to fakt, iż pomimo tysięcy kilometrów oddalenia człowieka przepełnia duchowa moc łączności z nimi – wywyższona więź klienta z wytwórcą – z tym całym wyklętym ludem Ziemi o tak pięknych kolorach twarzy, zniewolone kobiety i dzieci / który wbrew zafałszowanej krytyce komentatorów powinien powstać właśnie teraz!/. Moc łączności ofiar postkolonializmu europejskiego i pozaeuropejskiego - wspólnota ubóstwa – globalnego spłaszczenia płac i wzrastających kontrastów daje niezwykłą siłę i godność – siłę bezsilnych. Rozwarstwienie i iluzoryczny sznyt sukcesu dusi rewolucyjną koniunkturę, ale ta płonie przed Bogiem w duchu i prawdzie! Oni sądzić będą w Dniu Ostatecznym. Uniosą swoje wagi i miecze! – wtedy odporni na efektywne zabiegi manipulacyjne i propagandowe.

         Niewidzialna, wspólna fala rozchodząca się z mocą koncentrycznych kręgów cyklonu łączy miliony bez perspektyw – prekariat / to słowo, któremu tak ciężko przebić się w informacyjnym szumie i podkreślane jest jeszcze jako nieznane w systemie Windows XP/  – tych niespełniających minimalnych standardów parametrycznych i tych wybitnych w swojej inności / tej totalnie nieparytetowej/, którzy odnieśli już zwycięstwo ponad światem – zbuntowanych z własnej woli przeciw systemowi i skazujących się na społeczną samozagładę. Oni po wygaśnięciu błyszczą własnym blaskiem nirwany, samoistnym światłem atmana – prawdziwego indywidualizmu w mimowolnej szacie autentycznej oryginalności.                                                

         Rewolucja trwa. Słyszę ten ryk oceanu, ale w ciszy, w ciszy samotnych poszukiwań, w rezygnacji i w wolności, której nikt odebrać nie może. Oby nigdy już oda Schillera i Beethovena nie zabrzmiała fałszywą nutą!

         Przymierzam indyjskie koszule na stójce – elegancki czarny model ze srebrną nicią, wciśnięty przez ignorancję personelu sortującego do szlafroków. Jest na wagę, czyli za grosze. Będzie świetnie komponować się z czarną wełnianą kamizelką tej samej firmy Burtons. Koleżanka z Berlina mówi, że u nich za taki model trzeba wyłożyć grube euro. Pewnie wśród używanej garderoby tego poziomu możemy doszukiwać się przedstawicieli establishmentu. Może trafiła tu od Lakshmi Mittala albo od innego biznesmena lub jakiegoś ministra czy gubernatora, albo aktora z Bollywood, najprawdopodobniej jednak od elity z zachodniej diaspory. Jest wiele koszulek z krótkim rękawem – w stylu bardziej administracyjnym i tym bardziej wakacyjnym, nieco romskim jak na przykład z plaży w Goa – właśnie na monsunową porę czy tę burtonowską z persko – rokokowymi kuropatwami i innymi bulbulami. Oliwkową koszulę z muzułmańskim haftem pod szyją Made In Pakistan też włożyli do szlafroków. Tę trzeba będzie trochę skrócić u „praktycznej pani”, żeby nie wyglądać na jakiegoś fundamentalistę. Znajduje się nawet indyjska edycja letnich koszul Cherokee. Są firmy znane i oryginalne marki nieznane nikomu. Są jedwabne krawaty z wielbłądami, wielbłądy z Jodhpuru na ceglastym tle i tajskie słoniki w kilku odmianach. Nie widziałem jeszcze indyjskich marynarek na stójce, w których chodzą tamtejsi funkcjonariusze życia państwowego i publicznego, a jednak pewna marynarka tyrolska po nieznacznej przeróbce przyrównana została na koncercie w Filharmonii Berlińskiej przez pewną indolożkę - stypendystkę z Warszawy do fasonu premiera Atala Beehari Vajpeyye’go. / To był rok 2011 – cztery dni urlopu./  Żebym miał jeszcze jego walizkę z guzikiem atomowym! – może parę spraw udałoby się załatwić. Taka metodologia nie byłaby pewnie pozytywnie przyjęta w narracji autora „Alchemii pożądania”, Aruna J. Tejpala z jego „żołądzio – erekcyjną” metaforyką zoo-polityczną, ale nieraz nawiedzał mnie sen o tym, jak gorące umysły po obu, rozpalonych stronach Indusu zaczynają odpalać swoje kody.

         Zawsze chodzi o to, by zachować pierwotny rys orientalnego stylu, ale w takich granicach, by nie przekraczał on rażąco europejskich konwencji, zwłaszcza elegancji i praktyczności, by przy swojej oryginalności nie narazić się na zarzut zbytniej ekstrawagancji, szczególnie przy bardziej oficjalnych okazjach .

         W orientalnym towarzystwie znajduje się w końcu czarna koszulka z drutem kolczastym, świecą pamięci i napisem … CIA. Świetna grafika i kompozycja. Podoba się mamie, która pyta o litery skrótu i … po chwili odradza mi taki niebezpieczny t-shirt. Nie będę terrorystą, jeszcze nie przyszli do mnie po wodzostwo rewolucji, wierzę, że Sziwa Nataradża – Pan Tańca Kosmicznego sam sobie poradzi w pląsach zniszczenia.

         Najbardziej kocham wciągać w tę grę kobiety – zabierać takie inteligentne i atrakcyjne boginie typy jako konsultantki na łowy, albo wyszukiwać dla nich niespodzianki – czasem tańsze, czasem droższe. Jednej wysyłam na święta mosiężną bransoletę w ulubionym kolorze brudnego złota, znajduję dla mojej księżniczki letnie sukienki w zieleni i w sznurach platyny – założę je na pewno, ale musi przyjść monsun! – potwierdza zadowolona.

         Mama musi kiedyś wziąć do przeszycia błękitną bluzkę z piktogramami z Harappy i Mohendżo – Daro – z takimi samymi jak na okładce filozofii Radhakrishnana.

 

 

         W mojej burzliwej, aczkolwiek epizodycznej, jak rzeki na Saharze „karierze zawodowej”, swoje miejsce znalazły na krótko dwie profesje, które wydawałyby się naturalnie wpisywać w monsunowe konteksty – codzienne przemierzanie gminnych połaci na rowerze w charakterze gońca administracyjnego i praca w fabryce o strukturze przedwojennej manufaktury. Na rowerze i to często służbowo spędzają wiele czasu mieszkańcy stref tropikalnych, a manufaktury ze swoim tokiem wytwórczym i topornym wystrojem są wizytówkową formą aktywności krajów Trzeciego Świata.

         Kiedy rozpoczynałem karierę gońca w listopadzie największe obawy, ale jednocześnie i fascynacje wzbudzały pytania jak dam sobie radę w skwarze i wilgoci, w deszczach i piorunach, w trąbach i gradobiciach ponad trzydzietostopniowego monsunowego lipca. Jednak pełnia zapachów i szumu życia w trawach gminnych łąk stwarzały pokusę nie do odparcia, skończyło się jednak wśród przymrozków i mgieł grudnia, kiedy w świetle zachodzącego słońca mogłem spojrzeć prosto w oczy sarnie na pewnych dalekich polach pod lasem. Po chwili otępienia znieruchomiała, wyskoczyła w susach do lasu niczym uciekająca bohaterka filmu animowanego. Praca gońca dawała jedyną w swoim rodzaju okazję penetrowania ukrytych zakątków miasta i wsi mających czasem wiele wspólnego ze standardami egzotyki krajów rozwijających się. W tle zabudowań jednej z przestarzałych fabryk odkryłem nawet godny wystawy fotograficznej kwietnik – ciężki i polichromowany kamień w formie medytującego Buddy z kokiem jak z Bang – koku spatynowany zębem czasu jak niejedna zabytkowa przydrożna kapliczka i właściciel posesji. Ciekawie prezentował się w szarościach jesiennej mgły, gdzie diabeł mówi dobranoc, jednak najbardziej trzecioświatowymi aspektami wykonywanej czynności służbowej okazały się parametry podstawowe, które zadecydowały o szybkim zakończeniu niniejszej działalności.

         Pewnego popołudnia, gdyż działałem od dwunastej do osiemnastej, na pograniczu trzech miejscowości, w nabijalni gazów technicznych portier zapytał mnie z zainteresowaniem – a te papiery to skąd? – z urzędu proszę pana odparłem. – Wy tam w urzędzie to dobrze zarabiacie! – i tylko nowe podatki – stwierdził stanowczo, gdy jednak usłyszał za ile jeżdżę codziennie, spytał od razu czy mi się jeszcze chce.

         Mimo atrakcyjności ruchu na świeżym powietrzu, przewagi towarzystwa przyrody nad towarzystwem personelu środowiska pracy realia płacowe przy trzecioświatowym obciążeniu, a zwłaszcza brak możliwości poprawy organizacji pracy / bo przecież urzędnicy nie grzeszą z reguły wyobraźnią życiową/ zdecydowały o szybkim zakończeniu tej jedynej w skali gminy misji w grudniu.        

         W manufakturze, w której spędziłem trzy miesiące w nierównej konkurencji z wykwalifikowanymi siłami branży, byłem często łącznikiem pomiędzy tonącym w chaosie starego porządku biurem a przedwojennymi ciemnymi halami produkcyjnymi. Nieraz robotnicy pytali mnie rano, już przed wejściem na portiernię zakładową czy dzwonił pan do Belgii, bo od poprawy dostaw surowca tamtejszego quasi – monopolisty zależały dalsze przestoje i w ogóle egzystencja zakładu o wielkiej renomie, a tragicznej kondycji finansowo – organizacyjnej. Ten epizod pracowniczy ukazywał szczególnie dobrze mechanizmu współczesnego neokolonializmu i uzależnienia się naszej gospodarki od Zachodu, częstej produkcji pod obcym znakiem towarowym. Oczywiście, współpracując z całym światem, mieliśmy też kontrahentów na Wschodzie. Jeden z polskich pośredników zaklinał mnie nawet, że jedynie my z naszym doświadczeniem musimy wykonać zestaw kapeluszy dla regimentu Gurkhów nepalskich w armii brytyjskiej. Niestety wieloelementowość i nieczytelność przesyłanych materiałów specyfikacyjnych nie pozwalała na wykonanie tego nadzwyczajnego zadania. Skończyły się też mało europejskie standardy trzytygodniowych nawet opóźnień płacowych.

 

        

         Jedyne możliwe dla mnie formy aktywności społecznej i zawodowej monsunową porą mogłem kontynuować w Bielsku – Białej – ze względu na monsunowe sukienki moich studentek i czarną togę ławnika noszoną przed zainstalowaniem klimatyzacji w sądzie często w temperaturze powyżej trzydziestu stopni w nasłonecznionych zwykle salach rozpraw/ choć na mojej ciotce nie zrobiło to specjalnego wrażenia, gdyż ponoć pamiętała juhasów w wełnianych guniach na letnich stokach Jaworowego!/ .

         Zajęcia akademickie toczyły się często w pogarnizonowych burych salach o standardach Trzeciego Świata, w ogóle chaos lokalowy dla pracowników „gorszego sortu” przypominał organizacyjne bolączki krajów egzotycznych, nie mówiąc już o warunkach płacowych… tylko studentki i niektórzy koledzy z resortu nie grzeszyli formą / nie mówię tu bynajmniej ironicznie/. Może za kilkadziesiąt lat genotyp bielskich studentek upodobni je na przykład do śniadych mieszkanek Czarnogóry / ale w końcu bratnich Słowianek/.

- Niechaj więc mówią, że upał i miłość

Ludziom jednaką sprawiają udrękę –

Wdzięki takiemi obdarzają dziewczęta

Ach, miłość tylko, nie gorącość słońca! – powie poeta.

/ W Wikipedii dają okładkę „Siakuntali” – wydanie z pięćdziesiątego siódmego w przekładzie Schayera oczywiście, a ja cytuję z przedwojennego! – jakie mam w domu/.

 

 

         Pewna nieżyjąca już niestety pani sędzia, pamiętna osobowość i entuzjastka dalekich krajów, powiedziała kiedyś do naszego składu, w sali jeszcze przed remontem chyba w lipcu, „że siedzimy tu jak jakaś junta z Birmy”. Przerwy w posiedzeniach w takich warunkach musiały często kończyć się w łazience. Dobrze, że w naszym kraju nie trzeba sądzić w perukach na głowie, jak bywa to często w postkolonialnej tradycji krajów monsunowych, w miarę możliwości stosuję jednak różne możliwości adaptacji azjatyckich elementów garderoby zgodnie z powagą miejsca. To daje mi radość odgrywania państwowych ról z odległych szerokości geograficznych w sposób jawny /zewnętrznie/ i ukryty / intencjonalnie/.

         Pewnego razu, w taki ekstremalny dzień, wybrałem się podczas przerwy na pobliski cmentarz ewangelicki. Za wielką bramą oddzielająca świat żywych i umarłych solidne i dystyngowane nagrobki dawnych niemieckich przemysłowców, adwokatów, pastorów tonęły w nieujarzmionym gąszczu jak w magicznym ogrodzie Bruno Schulza, który buchnął tropikiem. Być może dziś prężni lutrzy przywrócili tu swój nieodłączny porządek „Bielskiego Syjonu”.

         Wychodzącego po południu z sądowych murów, teraz już klimatyzowanych w lecie, uderza w człowieka nieznane we wcześniejszych czasach / nieznanych już nowym pokoleniom/ monsunowe powietrze i słońce. Po kuflu piwa ten nasycony letarg rozpływa wszystko jak w plastycznym continuum plazmy nadświadomości i prozaicznego rozluźnienia zarazem. Stare austriackie i niemieckie elewacje wiedeńskiej secesji strzegące statecznego porządku odwiecznej środkowo-europejskości CK monarchii i niemieckiej wyspy językowej wydają zamieniać się w jakieś azjatyckie, postkolonialne gmachy, których sczerniały tynk rozgrzany słońcem i zalany plamami lipcowej wilgoci przenosi nas w świat kapitalistycznych pałaców Kalkuty / obecnie Kolkatty!/.

         W zeszłym roku na sławnym, ogólnokrajowym konkursie malarstwa „Bielska Jesień” pierwszą nagrodę, albo Grand Prix zdobył olej z wizerunkiem dzikiej, błękitnej Kali z potężną kobrą w dłoni stylizowany na ludowo – hinduistyczną modłę. W komentarzach dotyczących zeszłorocznej edycji  „Bielskiej Jesieni” nie brak było głosów na temat kontrowersyjności werdyktu jury, w każdym razie wykazało się ono metafizycznym zmysłem obecności zagrożeń Wieku Żelaznego / Kali – Jugi/ - schyłkowej epoki obecnego cyklu świata.  Bogini tańczy w triumfalnej i groźnej pozie – widać, że ukochane Beskidy tak często obecne w homiliach biskupa – seniora Tadeusza Rakoczego zostały zdobyte!

 

 

         Esencją bielskiej atmosfery monsunowej była w końcu historyczna już podróż cesarską linią kolejową z Cieszyna w często trzecioświatowych standardach i w ruchu jakby jednostajnie – opóźnionym, o którym uczy się w szkole na lekcjach fizyki. Ta sceneria dogorywania austriacko – przedwojenno – PRL-owskiego dziedzictwa wśród pięknych krajobrazów Śląska Cieszyńskiego jeszcze na początku wieku, kiedy podczas pierwszej pracy w administracji uczelnianej, obowiązywała tak zwana ulga handlowa przy biletach miesięcznych tonęła w oparach upałów, a czasem w grzmotach burz. W mirażach słonecznej kuli rozgrzewającej stal kolejowej infrastruktury można było doświadczyć wizji nadciągającego złotego rydwanu Ardżuny z małpim sztandarem Hanumana podążającego na ostateczny bój na pole Kurukszetra, aż po nowym orędziu Pana wszystko spłonie w akcie kosmogonicznej reabsorbcji. Na razie wszystko ginie w rżeniu cykad obszaru jeszcze umiarkowanego wypełniających żywioł eteru. Może za kilkadziesiąt lat stada rozwydrzonych małp na trasie dawnych śląskich przyrodników dobierze się do resztek austriackich sejfów na zgliszczach stacyjnych budek.  Po burzy zdarzały się w tym spowolniony letargu nawet chwile drzemki, kiedy zasypiałem na chwile przy notowaniach giełdy Sensex w Bombaju / obecnie Mumbai!/ przeglądanych na stronach Wall Street Juornal. Taki dystans do problemów zawodowych pozostawianych około trzydziestu kilometrów dalej pod jednym z górskich stoków bardzo mi odpowiadały.

         Dzisiaj fascynującą choć i wstrząsającą mogłaby wydać się propozycja odbycia safari dla obytych z kenijskim krajobrazem miłośników turystyki ekstremalnej jakąś drezyną śląskiej DOKP wśród zarośniętych torów, a teraz chyba i wagonów. / Dostałem kiedyś od pewnej Kasi, seksownej brunetki pocztówkę w Kenii z jakimiś lampartami na urlopie./ Być może takie safari byłoby propozycją także dla lokalnych uczestników survivalu ekonomicznego.

         Dziś, po sesjach sądowych, w ukrainizowanych często w formie dusznych i ciasnych busach / po upadku PKS-u i likwidacji skoczowskiego dworca, i dworca , zresztą także kolejowego w powiatowym Cieszynie/, kiedy po godzinie piętnastej i szesnastej korek do Wapienicy sięga godziny, atmosfera dróg miast Trzeciego Świata udziela się jeszcze bardziej zmordowanym jazdą i realiami tego trudnego do życia i przeżycia kraju pasażerom. Bo czego oczekiwać można z reguły od zmęczonych życiem pasażerów busów, zwanych przez jedną z moich koleżanek „rzygo – busami”. Na szczęście niezła częstotliwość kursów, tanie ceny ropy na światowych giełdach, moda i uroda zawsze licznej w transporcie młodzieży, daje też pozytywne impulsy w monsunowej dynamice.

         W takim busie człowiek może wiele dowiedzieć się, kiedy szofer opowiada ze znajomymi, jak przepisy dławią inicjatywę gospodarczą, można usłyszeć, jak polski robotnik na granicy rewolucyjnej wściekłości, usypiającej życie rezygnacji, wahając się w decyzjach o emigracji, opowiada o swoich europejskich normach, obecnych coraz rzadziej u swoich pozaeuropejskich pracodawców. Za to oszałamiające sumy padają w rozmowach przez komórkę z ust dwudziestoparolatek z agencji towarzyskich, podróżujących na trasie Bielsko – Kraków, a omawiany cennik dotyczył gry wstępnej z drinkami / na koszt klienta/, bez jakiegokolwiek kontaktu fizycznego – nie wiem w końcu czy może do niego dochodzić potem, czy tez nie. / A tu dzień wcześniej, jeden z światowej marki bielskich artystów narzeka, ze nie stać go na farby, dlatego tylko rysuje i zamierza podać do mediów swój nekrolog, aby podnieść ceny swoich dzieł i zdyscyplinować klientów. Za PRL-u dostawał ponoć farby kilogramami za darmo! /. Potem pewna pani, znajoma, jadąc ze mną busem do Bielska powie – no cóż, to artysta i to artystki! – każdy w swoim fachu.

 

 

         Nie znajduję miejsca u siebie, nie dostrzegam go w nurtach głównych realiów ani nie dostrzegają ich ci, od których ono zależy. Ja widzę się w tropikalnych krzakach i w dyskontach, choć dla społeczeństwa bierny, próbuje jeszcze od czasu do czasu inicjatywy pchlich targów, na bruku tak rozgrzanym słońcem, bez szans ulgi i ucieczki, że za cenę tego tropiku to organizatorzy powinni wypłacać odszkodowanie takim uczestnikom jak ja, a nie zwiększać opłaty.

         Zamiast zarabiać, na ostatnim targu kupiłem za ostatnie pieniądze… radiomagnetofon- top-sprzęt sprzed trzydziestu lat, ale gra bardzo dobrze. Lubię radiową dwójkę i mam dużo kast, na przykład Raviego Shankara i Pandita Shrinivasa sprzed dwudziestu lat, kupionego w sklepie zabawkowym przy ulicy Armii Czerwonej.

         Za czasów Indiry Gandhi rząd rozdawał radioodbiorniki w zamian za rezygnacje z własnych możliwości prokreacyjnych, czyli po utracie pewnych gruczołów. Dziś podobny sprzęt trafia do odbiorcy o podobnym odbiorcy pozbawionego analogicznych atrybutów społecznych. Coś w tym jest!

         Wielu mogłoby powiedzieć – czy nie chciałbyś wyjechać? Gdzieś, za tak niewiele możesz podróżować co roku do monsunowych krajów. Ale czy o to mi chodzi? – odpowiadam z wielu względów. Czy krainy nieskończoności mitologicznej wizji można sprowadzić do roli tak zwykłego towaru, osiągniętego w tak zwykłym toku. Czym innym jest duchowa turystyka ekstremalna, poza tym nie wiem jak wytrzymałbym monsun, rzeczywistość krajów tak trudnych dla mojego tak delikatnego organizmu. Zawsze mówiłem o takiej podróży wyłącznie w nadzwyczajnych okolicznościach życiowych.

         W mojej egzotycznej dla wielu ojczyźnie, gdzie w unijnych już czasach nie dostałem jeszcze tysiąca stu złotych na rękę na etacie, a utrzymanie pracownika kosztuje dziś 1500 złotych, gdzie za sześć godzin posiedzenia przypada trochę powyżej siedemdziesięciu złotych a za tysiąc osiemset znaków w prasie lokalnej płacą dwadzieścia złotych minus podatek, czuję realną bliskość Trzeciego Świata. To pogodzenie się z bezperspektywicznym losem i skupienie na wewnętrznym wymiarze / co na razie Bóg daje i niech mu będą za to dzięki!/, pozostającym zawsze w ostrym konflikcie ze ścieżką światowej kariery. Gdzie indziej też ponoć nie zawsze tak łatwo.

         - Na Bhrashtrachar Abkibar Bajpa Sarkar! – słyszą na wiecu w Allahabadzie, - Damy radę! – słyszę w podobnych kontekstach w kraju, a subtelne granice kultury niezależnej pozostają wciąż równie dalekie byłym liberalnym elitom jak i dzisiejszej „ludowej sprawiedliwości” broniącej raczej niektórych, spośród  tych, którzy mają jeszcze coś do stracenia / tj. niezbędny elektorat/ a nie tych, którzy nie maja szans na nic. W rezultacie stosowania obu opcji, ci specyficzni i wyalienowani i w ogóle poza wszelkim nawiasem czują, jak nawias zamyka się na zawsze jeszcze raz.

 

 

         Kiedy przychodzi monsun, co roku coraz mniej sił, a jednak moc i natchnienie w tej sennej i bezsennej, pełnej reumatyzmu, skoków ciśnień a nawet zepsucia tętna i osłabienia porze rozkwita jak świat na lotosie wybujającym z pępka śpiącego Wisznu.

         Świat czeka swojego Parasiuramy z toporem, który zrobiłby trochę porządku. Opowiadam o nim mojemu siedmioletniemu słuchaczowi w Bielsku, zafascynowanemu postaciami różnych dobrych wojowników. Trafiam tam czasem po sesji w sądzie. Mamy tam nawet zabawkowe toporki, ale tak naprawdę wcale nie nawołuję do przemocy, tylko do otwarcia umysłu i sprawiedliwości, i do uznania wartości wyższych.

 

         Mam zamiar malować akrylem na płótnie Parasiuramę wśród palm – format większy – z rozmachem, fakturalnie i barokowo, sączy się paleta barw nasycona, wietrzna, chmurma i nasłoneczniona z jakimiś egzotycznymi zwierzętami, dla kontrastu z jakąś piękna boginią i z turystkami w bikini, a w tle cukierkową świątynię Birli w Delhi albo gopurę 

Meenakshi z madurai – z tej kolorowej pocztówki, którą przysłał mi Gorisz. Nazwałbym ten gatunek wyobraźnią hinduistyczną w plastyce – niespełnienie – wieczne nienasycenie – nadwyżka!.                                                            

                                                                  Szymon Broda

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl