Szymon Broda

Szymon Broda Kraj Żyliński

Linia kolejowa do Żyliny i jej dalsza kontynuacja wzdłuż całej Słowacji to w moim przypadku najbardziej zanurzony wśród gór szlak możliwy do przejechania pociągiem.

         Mniej więcej dwadzieścia lat temu wciąż wierna towarzyszka Maryjka zwróciła uwagę na zupełnie odmienne od naszych Beskidów kształty gór i pagórków w tych inicjalnych z naszej strony częściach Słowacji. Zachwycona ich konturem i krajem południowo – wschodnich sąsiadów powtarzała uwagi o górskich formach w postaci kopców koło Czadcy i Żyliny. W przeciwieństwie do naszych gór o łagodnym i pełnym ciągłości wizerunku, Beskid Kisucki może zaskakiwać nieoczekiwanymi amplitudami fal wypiętrzeń i brakiem ciągłości swoich tworów.

         Patrząc na stromy dach dworca w Czadcy w stylu góralskiego socjalizmu nachodzi człowieka chęć wkomponowania tego elementu w horyzont szerokiej panoramy, aby jeszcze bardziej powiększyć cechy jej rozmachu poprzez surrealistyczny akcent.

         Wjeżdżając w głąb krajobrazu Słowacji, w percepcji widza utrwala się kontrast pomiędzy obszarem powierzchni dzikiego areału a kameralnością i prostotą ludzkich siedzib w dolinach i kotlinach z ich duchem lokalnej wspólnoty przestrzeni.

         Wjeżdżając na Słowację jako witające nas znaki rozpoznawalne kraju, zauważamy charakterystyczne neoromańskie niezbyt duże wieże kościołów, często z podwójnym krzyżem i graniastość dachów pokrywającą również niezbyt duże domy. Budowle te potrafią wzbudzić sympatię.

         Ciągłe przesuwanie się na wschód pociągiem zwielokratniające żywioły w stronę Fatry i Tatr wprowadza jednocześnie w nastrój uspokajającego transu i twórczego niepokoju. Tak rozbudowuje się dialektyka przestrzeni.

         Kiedy mijamy sercu bliskie stoki gór, rozpaloną gardziel molocha trzineckiej żelezarnej i odwieczną / i nieznaną/ granicę piastowsko – węgierską wraz z oczekiwaniem na malownicze pejzaże wyobraźnię rozpala również atmosfera narodzin nowego państwa z całą powikłaną historyczną genezą. Nowe naznaczone było jednocześnie piętnem pociągającej krainy tradycji.

         W czasach, kiedy zacząłem już poszukiwać interesującej odmienności czeskiego sąsiada na drugim brzegu miasta nad Olzą, uszczuplając nieco na jego rzecz metafizyczne azjatyckie fascynacje, Słowacja jawiła się już w skali egzotycznej jako kraj bliższy Ukrainy a nawet w pewien sposób oddechowi Rosji / przez swoją dzikość/. Także Słowaczki odznaczały się jakąś słowiańską archetypowością urody – jak szczupłe księżniczki albo sielsko – dziewczęce góralki ściągnięte wprost z rozgrzanych słońcem łąk.

         Odczuwając heglowskiego ducha historii szukaliśmy na Słowacji spokoju, jednocześnie wsłuchując się w szum przemian i to o zaskakującym od razu zwrocie. Działo się to, kiedy dni Kowacza przeminęły a nastał okres Mecziara / zresztą byliśmy również świadkami jego odejścia wracając z Trenczyna/.

         To było poczucie rozmachu. Rozległa panorama krajobrazu, narodziny nowego państwa i pasja politologicznych analiz zaskakujących przemian dawały to niezwykłe uczucie lotu orła nad meandrującym Wagiem. Myśli i emocje zdały się wzlatywać nad majestatycznymi ruinami Strączna, podnosząc do nieba    

urwisty przełom. Z mgieł przeszłości zaczęły wyłaniać się Węgry / nieopodal swojej i naszej odwiecznej i zapomnianej granicy, dublując w świadomości obecną linię Mosty – Svrczinowiec/.

         Niewiele jest takich chwil, kiedy cała ta fenomenologia w swoim ekstatycznym akcie samoobjawienia ducha / w szumnym kapeluszu Harnasia/ w pełni skupienia świadomości dochodzi do utożsamienia widza zjawiskowego i widza istotnego – i to jest właśnie lot orła w promieniach zenitu!- jak błyskawica nad Krywaniem. Tak bywa w momentach nasilenia pytań o tożsamość, które nurtują szczególnie młodych etnologów badających etniczne komponenty nowego państwa.

         Niebawem znad dolin i gór wzbijać się miały w to niebo słupy iskier i dymów starodawnej watry –  idei i symbolu odrodzenia słowiańskiego raju. / Parę lat później, dziwnym trafem to właśnie ja, a nie gospodarze, podczas naszych z A. Goriszem wystąpień w ostrawskim hotelu z okazji dwóch lat w NATO zostałem „oskarżony” o panslawistyczne sentymenty. Śmiałość tez wypowiadanych contra omnem poskutkowała potem nagraniem materiału redaktora Andrzeja Brzozy dla „Europy regionów” TVP Katowice, choć bez panslawistycznych zawartości – jak zwykle liczy się raczej szum, a nie treść. Na marginesie mojego referatu rozgorzała dyskusja o planach systemu NMD w Europie Środkowej, która płonie do dziś w umysłach strategów i analityków, a zdecydowane rozwiązania w tej sprawie oddalają się wciąż. Dzień później dziadek z moim przemówieniem odbierał w Cieszynie honoris causa./

         Kierunek zwrotu spowodował, że europejskie wiatry zaczęły opuszczać górskie doliny, a zrywały się podmuchy dzikiej, egzotycznej alternatywy.

         Przyciągnięci tym wszystkim – mający szerokie, ogólnoeuropejskie doświadczenie Gorisz i ja, z dziewiczym kontem doświadczeń w tym zakresie wyruszyliśmy rzekomo na kiełbasę do Czadcy, poznając oczywiście smak słowackiego piwa.

         - Prezesie, nie stój jak słowacki nacjonal! – wołał Gorisz na mnie, próbującemu łapać stopa w stronę czeskiej granicy, a ja żyłem nadzieją, że może staną nam holki…

         To były czasy, kiedy z Katowic jeździł jeszcze pośpieszny „Olza”. Krótko trwała ta europejska inicjatywa na kolei, jak kruchy duch Wyszehradu i cała kondycja PKP. W Mostach u Jabłonkowa w pociągu chodziła jeszcze odprawa celna – zwykle dość sprawnie, ale zawsze pozostawała niepewność co do punktualności odjazdu. Kolega słyszał już wtedy o grupkach prawicowych ekstremistów lubiących podróżować „Olzą” w celu odwiedzania swoich słowackich kumpli w mieście burmistrza Jana Sloty.

         Na trasie „Olzy”w promieniach słońca i we mgłach przebiegały sarny w Goleszowie i w Bładnicach, migały szopenowskie wierzby z Godziszowa, śnieżną biel traw nakrapiały bażanty nie tylko w Bażanowicach, 

       

         Nasz pierwszy raz z Maryjką oznaczał siedem godzin i spacer nad Wagiem. Jakiś anglosaski gość przemówił dziewczynie / posiadającej dużą skalę porównawczą/ do serca, zachwalając uroki Żyliny, i to zrobiło wrażenie!

         Ten pierwszy raz oznaczał też przede wszystkim pierwszy i jedyny do tej pory przypadek krótkiego uwięzienia na grubej wieży i księcia, i księżniczki. Do dziś możemy domyślać się jak to się stało – być może wskutek przerwy w godzinach zwiedzania albo po czasie formalnego zamknięcia placówki lub w rezultacie chwilowego opuszczenia obiektu przez personel.

         Moja mama pamięta jeszcze słowackich druciarzy, pukających do drzwi cieszyńskich domów i proponujących swoje usługi w zakresie drutowania garnków. Opowiadała nawet o ich wizycie w kamienicy przy Wyspiańskiego.

         W zamku Budatin zapoznaliśmy się nie tylko z największą kolekcją druciarskiej sztuki narodowej, ale też z ponętnymi cegłami tomów o historii i przyrodzie regionu. Wtedy uświadomiłem sobie, że oddałem wiele serca Kysucom. Na początku tego roku aparat fotograficzny uwiecznił biel Budatina pokrytą dodatkowo dosyć konkretną warstwą śniegu. Kształty bieli uwidoczniły się wśród gęstych zimowych chmur, same dając tło obnażonym ramionom drzew. Zdjęcie zostało wykonane z okna pociągu wjeżdżającego do Żyliny.

         Spacerowaliśmy oczywiście po rynku, słuchając dzwoneczków z żylińskiej radnicy, oglądając bizantyjsko – tajskie wieże bazyliki i modernistyczne bryły państwowe w stylu Pałacu Kongresów Mussoliniego.

         Wiele lat później, przechodząc z Basią przez park, odkryłem pomnik radzieckiego żołnierza – wyzwoliciela. Teraz te wszystkie elementy ułożyły się w strukturalny system punktów centrum miasta.

         Do tego dołączyła jeszcze historyczna kolekcja znaczków, także z tisowskiego sztatu.

 

         - Fajne są te małe muzea, ale zastanawiam się czy opłaca się utrzymywać takie placówki? – zastanawiał się w pewien lipcowy dzień kolega Krystian , jak zawsze spoglądający pragmatycznie i po inżyniersku na rzeczywistość.

         Pan inżynier i jego mała córeczka Kinga byli chyba jednak zadowoleni, odwiedzając Kysuckie Muzeum w Czadcy, chociaż zbiory ceramiki węgierskiej na piętrze, które mnie interesowałyby najbardziej, były niestety nieczynne.

         Przedstawiłem Krystiana oprowadzającej dziewczynie jako głównego technika podczas oglądania wystawy historycznych maszyn do pisania.

         Tak niepozorne muzeum w jednej kamieniczce przekazało jednak przy okazji wystawy maszyn, również informacje o literaturze poświęconej regionowi, a postać przewodniczki idealnie wpasowałaby się w starosłowiańskie szaty prezentowane w innym dziale.

         Przypadkowa ekspozycja stała się dla mnie symbolem egzystencjalnej drogi, gdyż w gablotach znalazły się też przedwojenne zdjęcia dworców Kolei Koszycko – Bogumińskiej i ogólnoczeskosłowackie rozkłady z czasów I Republiki.

         Gdyby pojawił się jakiś ekspert, spytałbym o dawne połączenia do Użgorodu, Rachowa i za granicę.

         W lipcowym słońcu na rynku w Czadcy też pojawił się modernizm w ratuszu, to odkrycie dołączyło do dawniejszych obrazów kolorowego kościółka parafialnego w śniegu i swojsko stylizowanych lanszaftów w miejscowej galerii.

         W ogóle jechaliśmy z Krystianem do Vychylovki – w rezultacie różnych niemożności życiowych w realizowaniu innych celów zdarza się i tak, że czterdziestolatkowie, byli już, i niedoszli trafiają do Mekki dla dzieci i emerytów.

         Przez parę ostatnich lat bezskutecznie wybierałem się do Vychylovki z braku zasobów finansowych i dobrej pogody dla osiągania poważniejszych celów. Nie wychodziło i to więc można powiedzieć, że nie wychodziło nic, aż w końcu można było pojeździć dwanaście kilometrów zabytkową kolejką po lesie. Mimo obecności swojskich budynków skansenowych na trasie dziwnie przypominało mi to dziki Zachód.

         W drodze powrotnej zaliczyliśmy eksperymentalną niespodziankę – stylizowany w konwencji narodowo – turystycznej słowacki panteon w Starej Bystricy – malownicze współczesne qui pro quo.

         Chciałem zrobić foto harleya i dziewczyny przy chałupce, niestety skończyło się na paru portrecikach Kingi, bo akumulator w aparacie padł.

         W paru knajpkach nieco kowbojskich, na ścianach walały się różne Janosiki, Husaki i Sztury. Kuriozalny przystanek wujka i Kingi z tatą z urlopowego relaksu zamienił się w surrealistyczny i postmodernistyczny pseudoświatek słowacko – amerykańskich ranczerów. Za górami zaczynała się dzika Żywiecczyzna.

         Ze Starej Bystricy przywiozłem mamie malowaną podkówkę na szczęście.

 

         Jak wiadomo Słowacja jest krajem, w którym kameralna rzeczywistość małych form sąsiaduje z rozmachem żywiołu gór. Monumentalnym spiętrzeniem i klamrą spinającą płaszczyzny tych dwóch sfer bywają często zamki, zamczyska i ruiny. Sprawia to że mamy do czynienia z krainą szlachecką i ludową zarazem, w różnych odsłonach pejzażu i czasu.

         Potężne, odsłonięte w swej nagości Streczno najbardziej okazale prezentuje się z wysokości linii kolejowej biegnącej na wschód i na południe od Żyliny. Bliskie spotkanie z bastionem może jednak zaskoczyć swojskim klimatem scenki rodzajowej, kiedy stadko gęsi może zaatakować wygrzewających się nad Wagiem przybyszów opuszczających podwoje miejscowej gospody.

         Hrad Lietava – monumentalne ruiny w porównaniu z swoim wizerunkiem z albumu słynnego Karola Plicki z roku 1955, po prawie sześćdziesięciu latach zasłoniły w połowie swoją rozłożystą talię. Pokonawszy uroczy spacerowy szlak, właziliśmy z rodzinką pana inżyniera w kolejne głębie pełnej ubytków paszczy Lietavy. W prześwicie murów, w kryształowej zawiesinie jesiennego powietrza drgała w dole Żylina, jedyne ludzkie skupisko w rozpiętym dookoła łańcuchu gór. Wprawne oko potrafi wykadrować na szczytach muru renesansową linię.

         Zasypiający bajkowy neogotyk zamku w Bojnicach przywitał mnie i najbardziej znanego cieszyńskiego buddystę Jurka Oszeldę przed jesiennym zmierzchem jak widmo. Zdarzyło się więc i takie spotkanie, gdy powitanie zamku stało się początkiem pełnego przygód zakończenia dnia. Słowackie zamki najlepiej forsować jesienią.

Renesans, tak mało obecny na naszym Śląsku na całej Słowacji tworzy liczne wyspy swojego rezydowania. W Bytczy, ostatnio nawiedzonym mieście kraju żylińskiego jak w minisoczewce skupia się charakter słowackości.

         Majestatyczna droga górska pociągu z Żyliny zamienia się w trywialny odcinek na trasie lokalnego autobusu. Niepozorny ryneczek nieopodal dworca i cmentarza bezskutecznie każe poszukiwać swojego centrum. Ciszę i senność ubarwia tylko szary miejscowy dziad / z pewnością nieświadomy historycznego dziedzictwa swojego miasta/ wysiadujący samotnie na miejskiej ławeczce. W warunkach słowackich to żyjące na uboczu, jedenastotysięczne miasteczko osiąga status powiatowy. Cała przestrzeń skupiona w odległości paru kroków, otoczona zewsząd górami z początku nabrała w oczach pierwszy raz tu docierającego obserwatora posmaku prowincjonalnego Drohobycza / analogia z czasem wydaje się coraz bardziej uzasadniona/. Właściwie od razu na wierzch wypełza historyczna świetność promowana przez Pawła Oszczędę w jego „Wieściach ze Słowacji”.   

         W przeciwieństwie do miasteczek północnych Włoch z ich wyrafinowaną aurą tu dominuje atmosfera zwyczajności wiecznego zapyziałego i postkomunistycznego antyblichtru. Za zasłoną prozaicznej szarości i zapomnienia można jednak głębiej, bez zbędnej światowości obcować niespodziewanie z duchami historii. Bardzo często nieznane zachodnim przewodnikom nasze bliższe otoczenie dostarcza autentycznych doświadczeń pionierskiego odkrycia.

         Można pokusić się o stwierdzenie, że Bytcza to mikrokosmos architektury– idąc prosto z dworca, niczego nie szukając / bo droga tak prosta/ wchodzimy do kościoła. Tam wita nas piękny renesansowy portal, we wnętrzu zapach konserwowanego zabytku pobudza wrażenie odwieczności – na zewnątrz tylko jeden portal, we wnętrzu świat kameralnych łuków, galeria postaci w rzeźbie i obrazie ustawia się w pielgrzymce dziejów… i arcyludzkie sacrum renesansu – wcześniejszego i późniejszego.

         Dobrze tu trafić w okresie bożonarodzeniowym z choinką i szopką, kiedy ludzie adorują nowonarodzone Bytczańskie Jezulatko.

         Przy małej uliczce z paroma sympatycznymi podwórkami, z odwiecznymi warsztatami stolarskimi, szklarskimi, masarnią i kwiaciarnią wyłaniają się trzy a nawet cztery ważne obiekty. Po prawej wielki mur renesansowego pałacu z bramą, dalej baszty i wieża starego zamku. Fotograf przed wejściem na dziedziniec zauważa stylową linię balkonowych balustrad i zamkowe odbicia w fosie – i tu zaczyna się jego domena!

         O Pałacu Weselnym – jedynym takim w kraju jak o wielu rezydencjach renesansowych można po prostu powiedzieć – prosty dom o eleganckich proporcjach. Jak to często w przypadku renesansu bywa biel fasady łączy się tu w zimie z bielą śniegu, ale sedno estetyczne stanowią monochromatyczne freski sgrafitto ze świata antycznego i dworu rodziny Thurzonów jakby przedłużone w przestrzeni ornamentem drzew na dziedzińcu, kolor ożywia tylko portal z herbami Thurzonów nad wejściem do pałacu.

         Do starego zamku z masywną wieżą środkową i basztami powinni mnie posłać na szkolenie dla ławników, przedstawiając pikantną historię księżniczki Elżbiety Bathory, sądzonej w tych murach za liczne zabójstwa swoich młodocianych partnerek seksualnych, zwłaszcza w wannach usłanych różami. Powinni tu przekazać nieco informacji o szczegółach procesu.

         Bytcza oprócz barw kościelnych malowideł i fresków oraz monochromatyzmu fasad rezydencjonalnych to także gąszcz szarości, historycznej patyny, a nawet sepii. Stary zamek skrywa również swój dziedziniec. Dwupiętrowe krużganki mieszczące miejscowy wydział archiwum państwowego usiłują jeszcze opowiadać swoją przerwaną epopeję w niekompletnych już rysunkach, pełnych Priamów, Hektorów i Achillesów.

         -    Proszę uważać bo tu sypię się z dachu – ostrzega dociekliwego fotografa archiwistka z balkonu, zainteresowana pewnie tym, że ktoś zapuścił się na jej mroczne i pogrążone w milczeniu podwórko.

         Z podwórza starego zamku widok na drugą stronę głównej ulicy ujmuje podupadłą synagogę – z początku dziewiętnastego wieku, ale dzięki stanowi swojej konstrukcji i neoromańskiej masie wygląda ona na wcielenie wielowiekowości.

         Stając po drugiej stronie, obejmując w obiektywie jedną fasadę synagogi Popperów, mury i baszty zamkowe osiągamy fotograficzne centrum skupienia Bytczy. Monotonia szarego nieba i śnieg wstawiają nas jakby w zatrzymane życie odwiecznej fotografii – plener zewnętrzny i wewnętrzny skupia się zatrzymany w jednym akcie … i jeszcze jedna ściana.

         Patrząc dziś na boczną część prawdopodobnie podupadłego już centrum handlowego miasta, możemy utyskiwać na komunistyczną toporność husakowskich urbanistów, jednak spoglądając okiem fotografa na połyskujące, miedziano – sepiowe okna piętrowej budowli odbijające synagogę i zamek poprzez odbicia drzew i perspektywiczny dystans podwórka. Uświadamiając sobie optyczne konsekwencje lokalizacji lustrzanej ściany rzec możemy – geniusz planowania – świadomy lub bezwiedny?

         Osiągając pełnie pleneru żegnam Bytczę, odwiedzając jeszcze po drodze interesujący cmentarz przy dworcu autobusowym w cieniu górskiego stoku.

         Na uwagę zasługuje nazwisko Tiso na nagrobkach, neogotyckie i modernistyczne formy. Jak to często na Słowacji bywa rozwinięte formy plastyczne sąsiadują z ludową linią żeliwnych krzyży i zardzewiałych aniołów przypominających swoich łemkowskich kuzynów. Zrobiłem tu na pamiątkę zdjęcie trzech żeliwnych krzyży z drogowskazem w tle – pocztówka ze Słowacji w drodze do wieczności.

         W Bytczy jest jeszcze kirkut z zabytkową kolumnadą nagrobną Popperów – ale dotarcie tam mogło być trudne, można było ugrzęznąć w śniegu i chlapie. Ciekawe jak wygląda dziś stary popperowski browar?

                  Podążając dalej szlakiem renesansu w kraju żylińskim wpadliśmy kiedyś po drodze z rodzinką Krystiana na ryneczek w Rajcu, miasteczku otoczonym patronatem pani premier Norwegii Gro Harlem Bruntland.

         Szesnastowieczny ratusz na środku placu poczciwy w swojej delikatnej toporności. Miniaturowy krużganek obecnego Muzeum Miejskiego i jeszcze starsza Trójca Święta na parafialnej wieży, godna kontemplacji samego Augustyna Aureliusza z Hippony narzuciły swoje piętno mimo krańcowo niepozornej atmosfery. Nie bylibyśmy jednak na Słowacji, gdyby nawet tu nie zabłąkał się pomnik bohaterskiego powstańca narodowego z betonową pochodnią. Lata koegzystencji wpasowały jednak junaka nawet i tu w odwieczny porządek.   Musieliśmy to podsumować przy Popperze i bryndzowych haluszkach w sali z malowanymi talerzami uznanej przez gospodarzy za narodową.

         Niestety Ewa nie mogła pochwalić się cytrynowym albo malinowym kolorem swojego dwuczęściowego oczywiście kostiumu kąpielowego w wodach pobliskiego kąpieliska w Rajeckich Teplicach, gdyż o dziwo po sezonie ceny wstępu wzrosły o połowę, a czas zaczął przynaglać do powrotu. Za szybą pozostały wytworne, rajskie sceny z życia dawnych bogów, obecne tam już chyba od czasów cesarskich i wyskakujące radośnie z fal ciała współczesnych bogów i bogiń nawiedzających przybytki eurolandu. W tym samym hallu trzy lata wcześniej siedzieliśmy z Basią słuchając „Power of Love” Jennifer Rush, kiedy ona rozkoszowała się szlakiem relaksacyjnym dla emerytów. 

         Tym razem też nie musieliśmy jednak żałować braku regeneracyjnej kąpieli po powrocie z ruin Lietavy , gdyż uzdrowiskowy park żegnał nas w barwach zmierzchu i zaawansowanej jesieni. Splotły się z tym gorące barwy fresku z lokalnym landszaftem na jednym z domów wypoczynkowych. Niespodzianką na koniec okazała się ukryta nieco z boku kaplica w stylu „corbusierowsko – łemkowskim”.

         Cały ten pejzaż Rajca i Teplic pozostał w barwach fotografii a nawet na płótnie w jesiennych mocnych gamach akryli towarzyszących posągowi kuracjuszowskiej nimfy.            

          Na Słowację ludzie jeżdżą w góry! Bywało i tak, że ciągnęliśmy z Goriszem i koleżanką Asią kilometrami na dziko, bez rozpoznania terenu pod masywem Chopoka, przeszliśmy Demianowskie Jaskinie, ale wielkiej świadomości terenu wtedy nie było. W tych szaleńczych latach dominowała przygoda z coca – colą i drapanie się po nagim stoku – i puść tu Hanysa w góry?

         Kiedy rozpoznanie terenu dojrzewało, bywało i tak, że nawet w mroźne niedziele po cieszyńskich targach staroci wyruszało się w pełną zimowego słońca Dolinę Janosika i do Terchovej, gdzie Pan Jezus chyba najchętniej rodził się co roku w grudniową noc.

         Raz mogliśmy nawet niedojechać, kiedy pogranicznik zadający pytanie w pociągu – kam jedete? był bardzo niezadowolony z oblanego sokiem malinowym paszportu koleżanki Eli z Bielska.

         Po mniej więcej dwóch godzinach jednak mistyczne piękno doliny uderzyło nam w twarz i objawił się także w blasku mroźnego słońca sam Janosik na tle nieba i nagich grani Fatry – intensywnych jak góry w Tybecie. Nasze oczy oślepiło światło płynnej platyny socjalistycznej blachy. Trajektoria blasku wymierzona była precyzyjnie! Chociaż świat drewnianych szopek w Terchovej – Terchovsky Bethlem napełnił nas Bożą miłością. Pełno świętych figurek w chatach nad potokiem rozsiewało na nas swoją opiekę. Jeden z miejscowych mieszkańców stwierdził ze smutkiem – ludzie już nie są tak pobożni jak kiedyś.

         W inne, mroźne, a nawet śnieżne dni, tym razem w szarościach wędrówka biegła pasem doliny, wzdłuż rozcapierzonych skał Chleba i Wielkiego Rozsutca. Samotność marszruty kontrastowała tu i ówdzie z falami modnych turystów a chłód trasy niwelował od czasu do czasu łyk Borowiczki.

         Wreszcie z zasłużonym towarzyszem podróży i taternikiem Józkiem Sumerą z podkrakowskiego Czernichowa, który zna Słowację jak własną kieszeń, zapuściliśmy się któregoś ciepłego jak na luty  słonecznego dnia na dolne partie skałkowej trasy. Przemierzyliśmy bardzo widokowy las, który ciągnął się od widocznej zawsze z miejscowych wagoników skały Igły i od parku zdrojowego.

         Po drodze w lukrowo – śnieżnym jeszcze podglebiu lasu pojawiały się co jakiś czas jak grzyby po deszczu kolejne skałki albo malownicze ruiny.

         W krótkim dniu nie zdobyliśmy oczywiście szczytów – ani Sulova ani Lietavy – pojawiła się tylko myśl o jej późniejszym zdobyciu.

         Największym sukcesem był dany koloryt pejzażu i ruch w górskim powietrzu, choć Józek, zdobywca połowy kuli ziemskiej zgubił się potem wieczorem w Żylinie, ja natomiast jako średnio zorientowany w terenie bywalec miałem zaszczyt przedstawiać miejscowe atrakcje niemieckim turystom. 

          Teraz kształtuje się wizja Sulowskiego Wodospadu, ruin zamku i niedalekich wielkich wąwozów – za sprawą lektury Pawła Oszczędy. Może uda się wówczas zobaczyć też Bytczę oświetloną po zmierzchu.

         Nie jestem zawodowym ani ekstremalnym turystą, także górskim. W tych kwestiach kieruję się dostępnością realizowanego celu i raczej opcją nie zdobywcza a spacerowo – krajobrazową zorientowaną na poznanie / w interesującej rzecz jasna formie – jedność poznania i przeżywania/ a nie zdobycie, dlatego posiadam trochę tylko takich właśnie doświadczeń w górach Środkowej Słowacji.

        

         Kończąc, sięgam w dalszym ciągu do klasyki, zwłaszcza dla etnologa, trzeba zauważyć, że Kraj Żyliński jak cała Słowacja to kraina folkloru / stylizowanego i  czystego/. Folklor kisucki dla cieszyniaków znany może być głównie dzięki corocznym balom karnawałowym w Mostach u Jabłonkowa pełnym fujarek i cymbałów zza drugiej strony Ochodzitej.

         Bal ten to stała domena naszej Maryjki, a od paru lat również jej córeczki Zosi.

         Słuchając kisuckich kapel, zadaję zawsze Maryjce przewrotne pytanie – czy podobają się jej kitki i kapelusiki na głowach słowackich chłopców.

         Już na terytorium Kysuc folklor objawił mi się jak dotąd tylko w dwóch postaciach – fresków z grupami regionalnymi na kultowym dworcu w Żylinie i napotkanej w drodze z Kasztelu Radola za Kysuckim Nowym Mestem / najlepsze muzeum regionalne/ kapeli

weselnej ze skrzypeczkami i śliwowicą. Nawiasem mówiąc śliwowica, od muzykantów ze Skalitego powaliła kiedyś na balu w Mostach kolegę Gorisza w jego słynnym sfilcowanym wełniaku / tj. neozakopiańskim swetrze/.

         Muzykanci w kożuszkach w skwierczącym mrozie i w dogasającym słońcu stycznia a także mój kożuch i szal z rumuńskim haftem krzyżykowym jako kwintesencja folkloru zostały utrwalone w zasobach fotograficznych z początku XXI wieku.        

               Kraj Żyliński umiejętnie wylansowany jako raj turystyczny w ramach akcji autopromocyjnej wydał książeczkę zatytułowaną „Żilinski Pass” czyli Paszport Kraju Żylińskiego.

         Pozwolę sobie nieskromnie pomyśleć, że może mógłbym aspirować do roli posiadacza prestiżowego paszportu tego słowackiego województwa – jako turysta co prawda chyba średnio zaawansowany / nie zawsze spełniający wszystkie współczesne standardy podróżowania/ - ale pełen kontekstów szerokich i alternatywnych na trasie.

         Myślę też, że wbrew pozorom Kraj Żyliński ukaże jeszcze niejedno nowe oblicze.

 

Bytcza Zdjęcia

Szymon Broda BYTCZA Zamek

Szymon Broda BYTCZA Zamek

 

Szymon Broda BYTCZA CMENTARZ

Szymon Broda BYTCZA CMENTARZ

 

Szymon Broda BYTCZA Cmentarz Parafialny

Szymon Broda BYTCZA Cmentarz Parafialny

 

Szymon Broda BYTCZA Herb Thurzonów

Szymon Broda BYTCZA Herb Thurzonów

 

Szymon Broda BYTCZA Pałac Ślubów dziedziniec

Szymon Broda BYTCZA Pałac Ślubów dziedziniec

 

Szymon Broda BYTCZA Pałac Ślubów okno

Szymon Broda BYTCZA Pałac Ślubów okno

 

Szymon Broda BYTCZA synagoga

Szymon Broda BYTCZA synagoga

 

Szymon Broda BYTCZA W odbiciu

Szymon Broda BYTCZA W odbiciu

 

Szymon Broda BYTCZA Wieża zamkowa

Szymon Broda BYTCZA Wieża zamkowa

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl