Szymon Broda

Szymon Broda - Kierunek Szternberk czyli o beznadziejnym cudzie podróżowania.

         W zeszłym roku zawsze, kiedy na drugi dzień rodziła się koncepcja wyjazdu do Szternberku sprzysięgały się przeciwko temu wszystkie siły. Wyglądało to tak, jakby jakieś złe duchu ze szternberskiego zamku najpierw mamiły wymyślnie jego wizjami, następnie zaś wywoływały jednodniowe oblodzenie trakcji na Morawach, bezsenną noc albo szybką zmianę planów u wielce zainteresowanego tym samym celem kolegi Michaela z Pogwizdowa.

         Duchy zastawiły swoje sidła także tego, pięknego majowego dnia, kiedy Eurocity do Pragi, mimo pięciominutowego spóźnienia odjechał jednak z peronu innego, niż wskazany na świetlnej tablicy. W kolejnym składzie napiętą sytuację uratował konduktor i to niestety po drugiej interwencji. Zamiast wysiąść w Ostrawie – Svinowie i czekać na przesiadkę, zajechałem aż… do Haju…ve Slezsku.

         Nadeszła chwila pokory dla człowieka, któremu wydawało się, że zna już wystarczająco dobrze czeskie realia, jednak niespodziewanie znalazłem się także na szlaku wspomnień.

         Kiedyś w szafce na ubrania mojego taty leżała koszulka z napisem – „Mame to v … Haji!” – prezent od pana burmistrza dla autora wystawy akwareli w kaplicy, w owym miasteczku sławnych literatów.

         Wysiadając z pociągu po przeczytaniu konduktorskiego wydruku na ekologicznym papierze z informacją iż w Szternberku mogę znaleźć się o godzinie 14.02, poczułem się jak desperat muszący podjąć walkę zawsze z opłakanym rezultatem. – Walcz dla samej walki! – chciałoby się zacytować klasyka w złotej mitrze z pawim piórem, ale znalazłem się na błogosławionej ziemi innej zgoła literatury.

         Kiedy zacząłem intensywnie rozmyślać, czy wycofać się do domu, czy przeć bohatersko ku kolorowym kamieniczkom Szternberka w cieniu barokowej bazyliki i hradu od razu na niepozornym głazie naprzeciw stacji ukazała się pseudozłota, plackowata twarz Bezrucza z wąsikiem i mapki z atrakcjami bezruczowego szlaku. Tuż, przed południem jakież rozległe perspektywy ukazały się moim oczom – uwięziony na linii, tak czy inaczej zostałem skazany na literackie piękno arcybanalności Haju i na architekturę dawno wyczekiwanego dworca w Svinowie.

         Kiedy pojawił się głód, nerwowa beznadzieja ściskała jeszcze gardło u drzwi arcyprozaicznej hospódki przy dworcu. Dalej desperacki spacer bez żadnych planów i założeń, podjęty wyłącznie dla podjęcia konfrontacji z czasem przed pięcioma jeszcze tego dnia przesiadkami zaprowadził w końcu pod słynną przed laty głowę Vladislava Vanczury, który jak wiadomo, „padl nepokoren”.

         Pięknie kwitnące majowe krzewy zwiastowały przedwczesne nadejście kapryśnego lata. Na pustej tablicy ogłoszeń wisiał tylko jeden kolorowy afisz z zaproszeniem na cmentarz radziecki w Ołomuńcu z okazji 70-lecia wyzwolenia. Komunikat opatrzony wisienkami Komunistycznej Partii Czech i Moraw wzywał, aby stavit se spolu z Ruskou Armadou dziewiątego maja. Haj wystawił pewnie liczną delegację, ale dziś w centrum miasteczka naliczyłby tylko z pięciu ludzi.

         Haj / pewnie skojarzony przez dzisiejszą młodzież zupełnie inaczej/ wynurzył się niespodziewanie jako egzystencjalno – semiotyczne centrum bolesnego zagubienia w podróży i życiowej pielgrzymki niczym prawdziwy majowy raj pełen błysków słońca, w głębi swojej prowincjonalności za kominami i wielkimi piecami Ostrawy, za lasami i stawami . To osobliwe przez swoją banalność i zarazem niezwykłość miejsce objawiło bogactwo swoich przeciwstawnych znaczeń i stało się międzyczasowym węzłem akcji i opowieści. Podróżowanie oznacza otwartość umysłu!        

        

         Prawie dwadzieścia lat temu w poszukiwaniu śladów Gustawa Morcinka do Skoczowa pielgrzymował Jeronym Motyka, admirator etosu ludu śląskiego, wówczas już na pewno w wieku ponad siedemdziesięciu lat. Nie mogło być inaczej, i w końcu trafił także do dziadka, będącego jeszcze w posiadaniu wielu materiałów morcinkowskich.

         Ten niezwykły starszy pan, pełen wigoru działacz, poeta i tłumacz, publikujący nawet po łacinie we Francji, zwrócił się do ojca z prośbą o zilustrowanie swoich wierszy i powstały ołomunieckie perełki w grafice, zwłaszcza pełna barokowego rozmachu Olomoucka Kasna – wielka fontanna z zabytkowego rynku. Ilustracje te trafiły na wystawę do galerii w stolicy Północnych Moraw. Znane mi akwarele znalazły się później, piętnaście lat temu w Kapli w Haju, podczas wanczurowskiego „Rozmarneho leta”, które celebrowano co roku dzięki inwencji Motyki.

         Są ludzie, którzy mają szczególny dar, by pojawiać się zawsze na tego typu lokalnych, osobliwych imprezach, a w końcu pojawił się tam też tata jako gość honorowy na deskach miejscowej estrady, w towarzystwie cioci i wujka z Trzyńca. Pojawiłem się i ja z polsko – czeską przemową w ratuszu.

         Nie zabrakło energetycznych morawianek na parkiecie z posłami i senatorami, dawnych towarzyszy broni /zgodnie z hasłami socjalistycznego internacjonalizmu, także greckich uchodźców z czasów dyktatury pułkowników/ a nawet antywojennych broszur Chomky ego po czesku/ zostawiłem kiedyś w autobusie do Bielefeld/ i książek Ziuganowa po słowacku.       

         To była jedna z ostatnich wystaw taty, zanim choroba nie zniszczyła go zupełnie. W pamięci pozostała satysfakcja gospodarzy i gości. Polska delegacja w centrum uwagi w takich okolicznościach to prawdziwa awangarda. Teraz pomyłka na podróży postawiła mnie na szlaku pamięci owych chwil radosnego święta.  

        

 

         Już sen ostatniej nocy zwabiał swoim mrokiem w tajemnicze aleje śląskich familoków. Kiedy pojawia się nie wiadomo skąd najlepszy kolega ze studiów, proponując spacer szlakiem lokalnych gospód na napiętym szlaku podróży, nie zwiastuje to łatwej realizacji planów i prostej drogi. Tajemnicze translokacje zapowiadają zamieszanie w konwencji czeskiego filmu, bo Pan Bóg pisze prosto, ale po linii krzywej.

 

         Tak czy inaczej, miałem okazję pooglądać svinowski dworzec w jego współczesnej i wzorcowo postmodernistycznej odsłonie. Bledniejące słońce polerowało odnowioną austriacką fasadę i przeźroczyste pawilony z małymi fontannami oraz z wodnymi falami. Najciekawsza okazała się jednak giętka, naga grafitowa kobieta w stylistyce miękkiej linii czechosłowackiego szkła. Siedząc jak w medytacji w pozycji siadu diamentowego zaczęła wspinać się lekko na zgrabnych palcach, towarzysząc zmęczonym podróżnym na ławkach. Z drugiej strony dworcowego placu słońce oświecało rząd ciemnych ostrawskich familoków. Mimo zmęczenia nie wytrzymałem, by nie przespacerować się tam choćby na parę minut. A może zostać w Ostrawie? …może by nawet trochę tam pobłądzić… zanim dojadę do Szterberku… jeśli w ogóle…. W dzisiejszym „Pravie” zauważam, że w Witkowicach, ze starych rur hutniczych w jednym z zakładów zrobili wielką gębę Radegasta. I to jest najciekawsza wiadomość dnia.

 

         W takich chwilach, z natury bardzo prozaicznych i dolegliwych pojawia się przebłysk samowiedzy podróżowania. Człowiek chciałby oczywiście mieć więcej kasy i zdobywać zupełnie nowe ziemie. W kryzysowo osiągalnym dystansie wszystko wydaje się już osiągnięte, przy czym oczywiście brakuje towarzystwa, zdrowia i wielu mniejszych szczegółów… i właśnie wtedy w desperacji i beznadziei pojawia się cud dojrzałego podróżowania – wbrew pozorom znajdują się nowe cele, choć na pierwszy rzut oka strasznie trudne. Stosunek motywacji i logistyki musi dojść do poziomu dramatycznego. Powstaje autoteliczny imperatyw stworzenia nowej ekspertyzy na własne zamówienie. Wtedy właśnie droga staje się istotą… i pojawiają się racjonalnie uzasadnione wnioski… - przecież bywaliśmy nieraz w osobliwych zakątkach górnośląskich, a dawny świat przemysłowej Ostrawy z nadbudową jego austriackiej sankcji pozostał właściwie nietknięty. Ta rzeczywistość / arcypograniczna zresztą/, traktowana tylko tranzytowo jest prawdziwą antytezą licznych czeskich atrakcji turystycznych i znów pojawia się obszar, gdzie głębia podróżowania zderza się z egzoterycznym trybem turystyki. Nie zawsze liczą się realne osiągnięcia, często w mistycznym nastroju ważniejsze są przesunięcia nowych horyzontów. Często jest tak, że im bardziej uciążliwa podróż, tym głębsze wnioski.

         Późne odkrywanie obszarów bliskich i oczywistych jak na przykład Zaolzia, jest płodne. To w takiej skali możemy najmocniej doświadczać zetknięcia z motywów ksenofilskich, które zawsze motywują podróżowanie. W obszarze wspólnoty losów odnajdujemy najbardziej świadomie innego jako bliskiego i pierwotnego w lewinasowskim sensie, ale takie obszary pozostają najpierw lekceważone, wydają się wręcz nieciekawe, jak Czechy …dawno temu, które przyjąłem po prostu jakie są, bez wcześniejszych wyobrażeń i przedzałożeń.

        

         W ostatnim składzie – do Ołomuńca, w stadium kiedy schopenhauerowskie welle przechodzi w nolle, a aspekty obrzydzenia drogą mieszają się z aktualizacją nadziei, pojawia się czas na kontemplację przyrody i sztuki. Rosyjska wycieczka, głośna i arogancka podąża jak z reklamy telewizji RTR Planeta ku „bogactwu historii”. I rzeczywiście w gąszczu kolejowej infrastruktury zarysowują się kontury ołomunieckiej starówki, barokowe i gotyckie wieże kościołów, a z innym jęciu błysną swoim ciemnocytrynowym blaskiem nawet wyniosły i opasły gmach Svateho Kopeczka na górce, potem w kioskach pojawia się Katolicky Tydenik, chociaż w towarzystwie wszechobecnych kolorowych zeszytów o wojnie i wyzwoleniu. W głównej hali dworcowej nad tablicami odjazdów i przyjazdów króluje choreograficzny układ w strojach ludowych z napisami ku czci pracy.

         Dworcowe reliefy przypominają mi setki rysunków taty wykonanych na zamówienie wielkiego profesora Jana Taciny z Bielska – Białej, muzykologa i folklorysty, zmuszającego rysownika w swojej zapalczywości do ciągłych poprawek układów i szczegółów – zresztą pozowaliśmy z mamą do wielu z nich. / Ostatecznie dzieło dwóch Janów nie zostanie nigdy podręcznikiem muzyki w szkole ze względu na nadmierne ambicje i wymagania autora wobec biednej młodzieży./

 

         W trudnych sytuacjach nieoczekiwanie z pomocą przychodzą Opatrzność i dobrzy ludzie. Pytając o odjazdy do Szternberku na przystanku za ołomuniecką pocztą, poznałem pewną sympatyczną panią właśnie tam udającą się. Tak jak wcześniej uratowała mnie druga interwencja konduktora, tak teraz owa towarzyszka. Razem skierowaliśmy się na ukryty dla nieznających spray placu z zastępczymi autobusami, pokonaliśmy kolejową vylukę i po dwudziestu minutach, zgodnie z zapowiedzią, pojawił się nawet manżel – rzidicz / w końcu z radości nawet nie wiem, jakim autem/, aby skrócić dwukilometrową drogę na hrad, który jednak już za chwilę trzeba było prawdziwie zdobywać, bowiem nie chcieli otworzyć komnat dla jednej osoby, a na innych gości się nie zanosiło.

 

         Minęliśmy szybko dwa rynki – częste w czeskim układzie architektonicznym, co daje miłe uczucie zwielokrotnienia przytulnej atmosfery centrum. Drugi ryneczek ze swoją kolumną maryjną, pełen kolorów ukazał się w przemożnym cieniu klasztornej bazyliki i zamkowych murów. Nasz kierowca mówił, że coś w kościele jest największe w Europie Środkowej, nie zdążyłem jednak poprosić o powtórzenie zdania. 

         Surowość i mrok wnętrza zamku kontrastował z promieniami majowego słońca na zewnątrz w podróży od gotyku do neogotyku. Choć zamek ma sporą kolekcję wyposażenia z wielu epok szczególnie zapamiętałem ascetyczny klimat kaplicy i… porcelanowe rybie formy najbardziej intymnej armatury w bocznych wieżyczkach. Nie zabrakło też lokalnego aspektu doniosłego związanego z czeską historią – bowiem w jednej z komnat na tajnym posiedzeniu powstały plany pojmania i spalenia Jana Husa. Charakterystycznym znakiem panującego rodu Liechtensteinów pozostały totemistyczne niby –hełmy z rozbudowanymi kompozycjami heraldycznymi, w swym ciężarze zdobiące od swego początku zamkowe ściany, a nie rycerskie głowy.

         Przy tym wszystkim zapomnieć było można o imponującej ekspozycji zegarów / może dostępnej czasowo i zaaranżowanej w amerykańskim stylu w innej części miasta/, ale prowincjonalny Szternberk to przede wszystkim potężne malarstwo barokowe i odkrywanie takich właśnie uroków Moraw i historycznych wysp katolicyzmu na ateistycznym postkomunistycznym morzu daje swoistą satysfakcję docierania do innego świata i jego koegzystencji z odmiennym otoczeniem.

         Każdy wrażliwy odbiorca zostaje opromieniony wewnętrznym blaskiem Auli Lepoldinum Uniwersytetu we Wrocławiu, rzadko kto jednak słyszał o tym, iż autor dzieła, mistrz Handke / jak polski szacowny profesor matematyk i były minister edukacji nieumiejący policzyć puli wypłat dla nauczycieli/ zasadniczo działał właśnie w Szternberku.

         Jego potężne freski iluzjonistyczne zdobią dążącą do nieskończoności powałę kościoła Zwiastowania Najświętszej Panny Marii z którego pilnująca pani wynosiła właśnie figurę Chrystusa Zmartwychwstałego – szesnastego maja!/morawski katolicyzm efemeryczny/.

         Gigantyczne białe płótno jak opadająca droga mleczna i bijący w górę jak trąba powietrzna kłąb chmur na centralnym fresku sklepienia ze Wniebowzięciem Maryi tchnie surrealizmem / w podwójnym znaczeniu/ ujęcia, z kolei za szybami teatralnej galerii kolumnowej strumień krwi bije w górę na bezgłowym portrecie biskupa straconego w czasie rewolucji francuskiej obok dobrotliwej figury świętego Mikołaja. Doktrynalna estetyka ortodoksji pełna jest zjawisk paranormalnych! Największy obraz Handkego w klasztornym kompleksie to plafonowe kobiece alegorie cnót, chociaż uwagę swoim rozmachem zwraca też pokłon trzech króli i mistyczne portrety „iluminacyjne” Maryi i świętych. Wobec zgromadzonego całokształtu dzieł mistrza najbardziej zadziwia jednak zbliżenie Świętej Rodziny z pasterzami / tu nawet z pasterką z dzbanem/ wyglądającymi na osiemnastowiecznych Morawian namalowanych jednak w konwencji… typowej dla wizerunków powstających sto i sto pięćdziesiąt lat po stylu Handkego.         

         Cała klasztorna prohlidka przedstawia się jako wciągająca przygoda – konglomerat solidnych komponentów takich, jak sklepienia gotyckich i barokowych podziemi, epitafiów dawnych wieków, skupisk wielu artefaktów jak i pokomunistycznej pustki i ruiny zarazem – solidność i prowizorka daje w swojej nonszalancji poczucie ducha autentycznego odkrywania. Ślady dawnej świętości, prezentacja bożonarodzeniowych betlemów z całej republiki, arie z haendlowskiego Mesjasza wśród wystawy skrzypiec różnych epok i wstrząsające kościołem fugi Bacha w wykonaniu rosłego przewodnika kontrastują tu z salami tanecznymi i teatrzykiem dziecięcym. Tak jest w Czechach, a nawet na Morawach, gdzie wzdłuż ścian zabytków przebiegają granice administrowania państwa, miasta i kościoła.

        

         Po wyjściu zostało już niewiele czasu na fotografowanie miasteczka w drodze powrotnej, ale majowe niebo nie poskąpiło swego uśmiechu. Kiedy miejscowa starsza para przegoniła niesfornego kota dobierającego się do biednego szpaczka, coraz szerzej wyłaniały się wstęgi klasztornych schodów w obiektywie, potem na czoło wysunęła się maryjna kolumna, a potem tylko jedna wieżyczka pozdrawiała z góry okno pomarańczowej kamieniczki, aż wreszcie jej hełm skrył się za dachem neogotyckiej fasady w granacie nieba. Minął pierwszy rynek i na drugim fontanny ożywiły centralny krąg sześcianów i sympatyczny wózeczek wzniósł pod niebo przeźroczysty słup z zegarem. W słońcu kapały się soczyste, odnowione ściany i odrapane zaułki w zespołowym intermezzo. Zbliżała się godzina siedemnasta.

 

         W pamięci miłośnika baroku tego dnia gęstego pozostanie ostry kontrast ciemnych wnętrz szternberskich, zawleczonych tu jakby z Psiego Pola i z Lubiąża. Spłynęły one z Dolnego Śląska jak etos Handkego ze wspólną habsburską falą, zalewając spokojne i kolorowe morawskie miasteczko. Na drugim brzegu kontrastu pozostały rozświetlone łany rzepaku. Skrzyły się szczególnie pod frontonem klasztoru na Svatym Kopeczku, który zamigotał teraz w kolejnym półokrążeniu z innej strony, jak w reklamie z rosyjskiej telewizji. Cała podróż oscylowała wokół pokutnego modelu buddyjskiego pielgrzymowania, gdyż wznoszenie się na górę odbywa się tam w ruchu okrężnym, a nie drogą prostą.

         Kopeczek w oddali pozostał niezdobyty ze swymi wspaniale kwitnącymi pewnie ogrodami, pozostawiając chyba kolorowe wyzwanie dla jesieni i dla zimowych ośnieżonych pejzaży.

         Dzieło Handkego można też lepiej skonsumować w Fulneku – w miasteczku z dwoma zamkami, podziwiając poagustiańskie freski po wizycie w zamkowej restauracji i ogrodach. Do tego celu jednak trzeba dotrzeć transportem własnym i w tej sprawie umawiam się z koleżanką już przeszło rok.   

Szymon Broda Drugi rynek w Szternberku  

Szymon Broda Drugi rynek w Szternberku

 

Szymon Broda Głowa V. Vanczury w Haju ve Slezsku

Szymon Broda Głowa V. Vanczury w Haju ve Slezsku

 

Szymon Broda Kamieniczki

Szymon Broda Kamieniczki

 

Szymon Broda Kamieniczki na szterberskim rynku

Szymon Broda Kamieniczki na szterberskim rynku

 

Szymon Broda Kościół w Szternberku detal

Szymon Broda Kościół w Szternberku detal

 

Szymon Broda Kościół Zwiastowania NMP w Szterberku i kolumna maryjna

Szymon Broda Kościół Zwiastowania NMP w Szterberku i kolumna maryjna

 

Szymon Broda Na drugim rynku

Szymon Broda Na drugim rynku

 

Szymon Broda Na dworcu w Ołomuńcu

Szymon Broda Na dworcu w Ołomuńcu

 

Szymon Broda Przed budynkiem dworca v Ostrawie - Svinowie

Szymon Broda Przed budynkiem dworca v Ostrawie - Svinowie

 

Szymon Broda Szternberska kamieniczka detal

Szymon Broda Szternberska kamieniczka detal

 

Szymon Broda Zamkowe podwórze w Szternberku

Szymon Broda Zamkowe podwórze w Szternberku

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl